[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jego przypuszczenia wysypki. Nie dostrzegł jednak nic prócz potu na bladej
skórze niedożywionego, ciężko chorego dziecka.
Mały nie miał najmniejszych szans na przeżycie. Jutro, najdalej
pojutrze, zakończy swój krótki żywot. Wygląda to na pneumoccocis
meningitis, orzekł St. Ives. Diagnoza była wprawdzie postawiona pośpiesznie,
przy kiepskim świetle i ze szklanką jako stetoskopem, jednak zapalenia płuc
był całkowicie pewien, a już samo to wystarczy, by małego wykończyć. St.
Ives wstał i rozmyślał przez chwilę. Jeśli to jest w dodatku zapalenie opon
mózgowych, mogłoby to wyjaśnić pochodzenie garbu. Zmiany w kręgosłupie
James P. Blaylock - Maszyna lorda Kelvina 142
mogły z łatwością zdeformować sylwetkę Narbonda, jeśli przeżył. Utrwaliłoby
się to w pózniejszych latach...
Naprawdę nie miało to większego znaczenia, czy dokładnie określił stan
chłopca. Był absolutnie pewien, że mały nie ma szans. Narzucił na niego z
powrotem koc i zdjął płaszcz, by dodatkowo okryć śpiące dziecko, które łapało
teraz powietrze jak zziajany pies. St. Ives zupełnie nie potrafił postawić znaku
równości pomiędzy tym małym, cierpiącym chłopczykiem, a potworem, do
którego strzelał w Seven Dials. Dla niego były to po prostu dwie różne istoty.
Czas i sposobność - pomyślał i przypomniał sobie, że nie dalej jak sześć
miesięcy temu mówił to samo o sobie, rozpamiętując swoje życie. Znów
ogarnęło go uczucie melancholii i niespełnienia.
Miał wizję ludzkości miotającej się jak stado małych wystraszonych
zwierzątek w wielkim trzęsawisku. Tak łatwo zapomniał, że kiedyś był
szczęśliwy. A przecież ten umierający dzieciak z pewnością nigdy nie zaznał
podobnego szczęścia. St Ives westchnął i potarł dłonią czoło, by oddalić
zmęczenie i koszmarne obrazy. Takie rozmyślania do niczego dobrego nie
prowadzą. Lepiej zostawić je filozofom, którzy pomagają sobie trzymając pod
ręką butelkę brandy. Wszelkie abstrakcyjne dywagacje nie mają sensu w
obliczu faktu, że tutaj umiera dziecko. W końcu St. Ives podjął decyzję.
Położył na stole trzy srebrne monety, po czym wyszedł przez okno i
zamknął je za sobą. Płaszcz zostawił w pokoju. Jeśli nie wróci, będą bogatsi o
płaszcz i o te parę groszy. Zresztą nawet gdyby jeszcze się tu pojawił, i tak
pozwoli im to zatrzymać. Drżał z zimna, więc czym prędzej ruszył do
batyskafu, nie zwracając już więcej uwagi na poranną krzątaninę w dole.
Wszedł przez otwarte drzwi do swego gabinetu. Pokój wydał mu się
dokładnie taki sam, jakim go zapamiętał. Nie zdziwiłby się, gdyby zastał tu
obraz samego siebie jako starego człowieka, rozpływający się w powietrzu. Do
tej pory mógł zresztą całkiem zniknąć, bo upłynęło sporo czasu, zanim
wyczołgał się przez okienko silosa i przybiegł chyłkiem do dworu. Oczywiście
istniała możliwość, że dawno temu zszedł z tego świata - był to przecież rok
tysiąc dziewięćset dwudziesty siódmy. Datę wybrał dość przypadkowo. Jego
dom mógł nawet mieć nowego właściciela, na przykład jegomościa, który nie
rozstawał się ze strzelbą załadowaną śrutem. Jednakże wnętrze silosa
wskazywało na coś zgoła innego - zapełniono je mnóstwem rozmaitych
przyrządów o nie całkiem zrozumiałym przeznaczeniu. W każdym razie były
to takie urządzenia, które mógł posiadać tylko naukowiec. W dodatku
wyglądały na nowe; panował tam wręcz wzorowy porządek. Nie to, co ten
okropny bałagan, który zostawił... Kiedy? Przez chwilę był zupełnie
zdezorientowany, w żaden sposób nie mógł przypomnieć sobie daty.
Gabinet również był schludnie utrzymany - żadnych walających się po
podłodze książek, żadnych porozrzucanych bezładnie papierów. Nie
James P. Blaylock - Maszyna lorda Kelvina 143
opuszczało go poczucie winy w związku ze sposobem, w jaki potraktował
panią Langley. Ale nie pora teraz na takie rozmyślania, zamącą mu tylko w
głowie. Pani Langley musi jeszcze trochę poczekać. W pokoju zaszły jednak
interesujące i, w pewnym sensie, znamienne zmiany. Z sufitu zwisał
powiązany drutem szkielet jakiegoś skrzydlatego jaszczura, a o jedną ze ścian
oparto przytrzymywaną drewnianymi bolcami kość udową monstrualnych
rozmiarów gada - musiał być co najmniej tak wielki, jak brontozaur. Wygląda
na to, że zajął się w końcu tym, co naprawdę go pociągało - paleontologią. Jak
do tego doszło? Czy wykorzystał do tego celu wehikuł czasu? Czy cofnął się
aż do ery wielkich gadów? Przeszył go dreszcz oczekiwania i jednocześnie
zdał sobie sprawę, nie po raz pierwszy, że wszystko potoczyło się jak najlepiej.
Oto dowód - pokój idealnie pasujący do człowieka o jego talentach.
Nagle jakby ktoś wylał na niego kubeł zimnej wody; uświadomił sobie,
że dużo czasu upłynie, zanim stanie się takim człowiekiem. Nie było się czym
chełpić. Musi wrócić do przeszłości, dostać się w tryby czasu niczym odłamek
żelaza, czym być może uszkodzi delikatny mechanizm raz na zawsze. To był
tylko wycinek przyszłości, jej przejaw, równie trwały jak bańka mydlana.
Nagle w lustrze dostrzegł swoje odbicie i aż się cofnął, tak bardzo zaskoczył [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
jego przypuszczenia wysypki. Nie dostrzegł jednak nic prócz potu na bladej
skórze niedożywionego, ciężko chorego dziecka.
Mały nie miał najmniejszych szans na przeżycie. Jutro, najdalej
pojutrze, zakończy swój krótki żywot. Wygląda to na pneumoccocis
meningitis, orzekł St. Ives. Diagnoza była wprawdzie postawiona pośpiesznie,
przy kiepskim świetle i ze szklanką jako stetoskopem, jednak zapalenia płuc
był całkowicie pewien, a już samo to wystarczy, by małego wykończyć. St.
Ives wstał i rozmyślał przez chwilę. Jeśli to jest w dodatku zapalenie opon
mózgowych, mogłoby to wyjaśnić pochodzenie garbu. Zmiany w kręgosłupie
James P. Blaylock - Maszyna lorda Kelvina 142
mogły z łatwością zdeformować sylwetkę Narbonda, jeśli przeżył. Utrwaliłoby
się to w pózniejszych latach...
Naprawdę nie miało to większego znaczenia, czy dokładnie określił stan
chłopca. Był absolutnie pewien, że mały nie ma szans. Narzucił na niego z
powrotem koc i zdjął płaszcz, by dodatkowo okryć śpiące dziecko, które łapało
teraz powietrze jak zziajany pies. St. Ives zupełnie nie potrafił postawić znaku
równości pomiędzy tym małym, cierpiącym chłopczykiem, a potworem, do
którego strzelał w Seven Dials. Dla niego były to po prostu dwie różne istoty.
Czas i sposobność - pomyślał i przypomniał sobie, że nie dalej jak sześć
miesięcy temu mówił to samo o sobie, rozpamiętując swoje życie. Znów
ogarnęło go uczucie melancholii i niespełnienia.
Miał wizję ludzkości miotającej się jak stado małych wystraszonych
zwierzątek w wielkim trzęsawisku. Tak łatwo zapomniał, że kiedyś był
szczęśliwy. A przecież ten umierający dzieciak z pewnością nigdy nie zaznał
podobnego szczęścia. St Ives westchnął i potarł dłonią czoło, by oddalić
zmęczenie i koszmarne obrazy. Takie rozmyślania do niczego dobrego nie
prowadzą. Lepiej zostawić je filozofom, którzy pomagają sobie trzymając pod
ręką butelkę brandy. Wszelkie abstrakcyjne dywagacje nie mają sensu w
obliczu faktu, że tutaj umiera dziecko. W końcu St. Ives podjął decyzję.
Położył na stole trzy srebrne monety, po czym wyszedł przez okno i
zamknął je za sobą. Płaszcz zostawił w pokoju. Jeśli nie wróci, będą bogatsi o
płaszcz i o te parę groszy. Zresztą nawet gdyby jeszcze się tu pojawił, i tak
pozwoli im to zatrzymać. Drżał z zimna, więc czym prędzej ruszył do
batyskafu, nie zwracając już więcej uwagi na poranną krzątaninę w dole.
Wszedł przez otwarte drzwi do swego gabinetu. Pokój wydał mu się
dokładnie taki sam, jakim go zapamiętał. Nie zdziwiłby się, gdyby zastał tu
obraz samego siebie jako starego człowieka, rozpływający się w powietrzu. Do
tej pory mógł zresztą całkiem zniknąć, bo upłynęło sporo czasu, zanim
wyczołgał się przez okienko silosa i przybiegł chyłkiem do dworu. Oczywiście
istniała możliwość, że dawno temu zszedł z tego świata - był to przecież rok
tysiąc dziewięćset dwudziesty siódmy. Datę wybrał dość przypadkowo. Jego
dom mógł nawet mieć nowego właściciela, na przykład jegomościa, który nie
rozstawał się ze strzelbą załadowaną śrutem. Jednakże wnętrze silosa
wskazywało na coś zgoła innego - zapełniono je mnóstwem rozmaitych
przyrządów o nie całkiem zrozumiałym przeznaczeniu. W każdym razie były
to takie urządzenia, które mógł posiadać tylko naukowiec. W dodatku
wyglądały na nowe; panował tam wręcz wzorowy porządek. Nie to, co ten
okropny bałagan, który zostawił... Kiedy? Przez chwilę był zupełnie
zdezorientowany, w żaden sposób nie mógł przypomnieć sobie daty.
Gabinet również był schludnie utrzymany - żadnych walających się po
podłodze książek, żadnych porozrzucanych bezładnie papierów. Nie
James P. Blaylock - Maszyna lorda Kelvina 143
opuszczało go poczucie winy w związku ze sposobem, w jaki potraktował
panią Langley. Ale nie pora teraz na takie rozmyślania, zamącą mu tylko w
głowie. Pani Langley musi jeszcze trochę poczekać. W pokoju zaszły jednak
interesujące i, w pewnym sensie, znamienne zmiany. Z sufitu zwisał
powiązany drutem szkielet jakiegoś skrzydlatego jaszczura, a o jedną ze ścian
oparto przytrzymywaną drewnianymi bolcami kość udową monstrualnych
rozmiarów gada - musiał być co najmniej tak wielki, jak brontozaur. Wygląda
na to, że zajął się w końcu tym, co naprawdę go pociągało - paleontologią. Jak
do tego doszło? Czy wykorzystał do tego celu wehikuł czasu? Czy cofnął się
aż do ery wielkich gadów? Przeszył go dreszcz oczekiwania i jednocześnie
zdał sobie sprawę, nie po raz pierwszy, że wszystko potoczyło się jak najlepiej.
Oto dowód - pokój idealnie pasujący do człowieka o jego talentach.
Nagle jakby ktoś wylał na niego kubeł zimnej wody; uświadomił sobie,
że dużo czasu upłynie, zanim stanie się takim człowiekiem. Nie było się czym
chełpić. Musi wrócić do przeszłości, dostać się w tryby czasu niczym odłamek
żelaza, czym być może uszkodzi delikatny mechanizm raz na zawsze. To był
tylko wycinek przyszłości, jej przejaw, równie trwały jak bańka mydlana.
Nagle w lustrze dostrzegł swoje odbicie i aż się cofnął, tak bardzo zaskoczył [ Pobierz całość w formacie PDF ]