[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wycie. Nadlatywał z tyłu maszyny, od pomocy.
„A nich to diabli! Pierwsze uderzenie!” – pomyślałem nie bez niepokoju. Ostatecznie
amfibia, którą był teraz mój pojazd, niezbyt nadaje się do walki ze sztormem! Zwłaszcza
takim, który uderza w jej najbardziej odsłoniętą część, czyli tył.
W dodatku wiatr północny jeszcze bardziej zwiększał prędkość płytko zanurzonej łodzi
przestępców. Chyba, żeby miecione nim bryzgi, bo fale nie zdążą się jeszcze na tyle podnieść,
zalały im silnik. Ale Mercury nie na takie niespodzianki jest przygotowany!
I stało się! Jak chlaśnięcie biczem uderzył szkwał! Pod jego naporem na obudowę kabiny
dziób wehikułu aż zarył się w wodę!
– Zatopi nas! – krzyknęła Zosia, gdy woda zalała maskę, sięgając przedniej szyby.
Przez moment sam przestraszyłem się i zaniepokoiłem o nasz silnik. Ale ciągnął równo.
Nawet reflektory nie zgasły i maska wynurzyła się na powierzchnię.
– Ta to by ciągle się topiła! – dociął Jacek siostrze, ale słychać było, że głos mu drży.
– Spokojnie, szczurki lądowe! – starałem się panować nad swoim. Przyszło mi to tym
łatwiej, że przypomniałem sobie widok wieczornego nieba i wypiętrzający się na nim
gigantyczny cumulonimbus, sunący na czele zimnego frontu. „Skoro gdzieś tam w ciemności
ukrywa się ta chmura, to za chwilę powinien uderzyć przeciwprąd powietrza, jakby
zasysanego przez nią. Uderzyć od południa, od brzegu, ku któremu pędzi ścigana przez nas
łódź. A gdy dmuchnie porządnie, to lekkość i płytkie zanurzenie jej, które były przy szkwale
północnym dodatkowym atutem, teraz będą wadą, motorówka bowiem zwolni pod naporem
wiatru bijącego w dziób! Trudno ją będzie utrzymać na kursie, zaś nasz ciężki wehikuł da
sobie radę! Trzeba tylko zgasić reflektory, bo gdy będziemy się zbliżać do bandytów,
stanowczo to im się nie spodoba i mogą wymyślić coś przykrego dla nas.” Z niepokojem
przypomniałem sobie laskę dynamitu na „Golden Hind”.
Jak przewidziałem, szkwał ucichł... Na moment przymknąłem przepustnicę, by usłyszeć
uciekającą motorówkę. Na szczęście nie była tak daleko, jak myślałem! I na jeszcze większe
nasze szczęście prosto od brzegu uderzył szkwał, równie silny jak poprzedni!
Zanim łotry wylądują na, niestety, niezbyt dalekim już brzegu, powinniśmy być tuż, tuż
za nimi!
Tymczasem wycieraczki nie zdążyły zgarniać zalewających szybę bryzgów. Na
kierownicy połączonej z naszym maleńkim sterem czułem, jak pokrętne uderzenia wichru, raz
w jedną, raz w drugą burtę – bo tak teraz należało nazywać boki wehikułu – próbują znieść
nas z kursu. Jeśli tak rzucało nami, to nie zazdrościłem tamtym na nadmuchiwanej dinghi!
Ale i ten szkwał przeleciał.
Jeszcze nie rozkołysane morze pojaśniało, zszarzało jakby od światła nielicznych gwiazd,
odsłoniętych przez lukę w chmurach. Od północy zbliżała się ku nim i ku morzu czarna
ściana. Słychać już było powolne dudnienie sztormu i, choć na bezwietrzu, fale zaczęły
rosnąć, wznosić się i opadać z sykiem białych grzebieni.
Korzystając z chwili względnie dobrej widoczności zaczęliśmy tym pilniej wypatrywać
ściganych.
– O, tam coś widzę! – zawołała Zosia wskazując na lewo.
Rzeczywiście, z lewej burty, zaledwie kilka stopni od naszego kursu widać było żółtawą
plamę...
Nacisnąłem gaz i... stopa, jakby sama, zsunęła się z pedału.
„Dokąd się tak śpieszę? Z dwójką dzieciaków, nad których bezpieczeństwem miałem
czuwać, przeciwko czwórce, na pewno uzbrojonych, bandziorów?”
– Wujku! Wujku, gazu! – krzyczeli podopieczni, ale ja nie przyspieszałem. Bezsilnie
patrzyłem, jak żółta motorówka, to ginąc w dolinach, to wyskakując na wierzchołki fal, pędzi
do brzegu...
Jeszcze tylko uderzenie przyboju i z wyłączonym silnikiem łódź rozpędem wryła się w
piasek plaży.
Wyskoczyło z niej trzech mężczyzn. W łodzi, na dziobowej ławce pozostał tylko jeden w [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
wycie. Nadlatywał z tyłu maszyny, od pomocy.
„A nich to diabli! Pierwsze uderzenie!” – pomyślałem nie bez niepokoju. Ostatecznie
amfibia, którą był teraz mój pojazd, niezbyt nadaje się do walki ze sztormem! Zwłaszcza
takim, który uderza w jej najbardziej odsłoniętą część, czyli tył.
W dodatku wiatr północny jeszcze bardziej zwiększał prędkość płytko zanurzonej łodzi
przestępców. Chyba, żeby miecione nim bryzgi, bo fale nie zdążą się jeszcze na tyle podnieść,
zalały im silnik. Ale Mercury nie na takie niespodzianki jest przygotowany!
I stało się! Jak chlaśnięcie biczem uderzył szkwał! Pod jego naporem na obudowę kabiny
dziób wehikułu aż zarył się w wodę!
– Zatopi nas! – krzyknęła Zosia, gdy woda zalała maskę, sięgając przedniej szyby.
Przez moment sam przestraszyłem się i zaniepokoiłem o nasz silnik. Ale ciągnął równo.
Nawet reflektory nie zgasły i maska wynurzyła się na powierzchnię.
– Ta to by ciągle się topiła! – dociął Jacek siostrze, ale słychać było, że głos mu drży.
– Spokojnie, szczurki lądowe! – starałem się panować nad swoim. Przyszło mi to tym
łatwiej, że przypomniałem sobie widok wieczornego nieba i wypiętrzający się na nim
gigantyczny cumulonimbus, sunący na czele zimnego frontu. „Skoro gdzieś tam w ciemności
ukrywa się ta chmura, to za chwilę powinien uderzyć przeciwprąd powietrza, jakby
zasysanego przez nią. Uderzyć od południa, od brzegu, ku któremu pędzi ścigana przez nas
łódź. A gdy dmuchnie porządnie, to lekkość i płytkie zanurzenie jej, które były przy szkwale
północnym dodatkowym atutem, teraz będą wadą, motorówka bowiem zwolni pod naporem
wiatru bijącego w dziób! Trudno ją będzie utrzymać na kursie, zaś nasz ciężki wehikuł da
sobie radę! Trzeba tylko zgasić reflektory, bo gdy będziemy się zbliżać do bandytów,
stanowczo to im się nie spodoba i mogą wymyślić coś przykrego dla nas.” Z niepokojem
przypomniałem sobie laskę dynamitu na „Golden Hind”.
Jak przewidziałem, szkwał ucichł... Na moment przymknąłem przepustnicę, by usłyszeć
uciekającą motorówkę. Na szczęście nie była tak daleko, jak myślałem! I na jeszcze większe
nasze szczęście prosto od brzegu uderzył szkwał, równie silny jak poprzedni!
Zanim łotry wylądują na, niestety, niezbyt dalekim już brzegu, powinniśmy być tuż, tuż
za nimi!
Tymczasem wycieraczki nie zdążyły zgarniać zalewających szybę bryzgów. Na
kierownicy połączonej z naszym maleńkim sterem czułem, jak pokrętne uderzenia wichru, raz
w jedną, raz w drugą burtę – bo tak teraz należało nazywać boki wehikułu – próbują znieść
nas z kursu. Jeśli tak rzucało nami, to nie zazdrościłem tamtym na nadmuchiwanej dinghi!
Ale i ten szkwał przeleciał.
Jeszcze nie rozkołysane morze pojaśniało, zszarzało jakby od światła nielicznych gwiazd,
odsłoniętych przez lukę w chmurach. Od północy zbliżała się ku nim i ku morzu czarna
ściana. Słychać już było powolne dudnienie sztormu i, choć na bezwietrzu, fale zaczęły
rosnąć, wznosić się i opadać z sykiem białych grzebieni.
Korzystając z chwili względnie dobrej widoczności zaczęliśmy tym pilniej wypatrywać
ściganych.
– O, tam coś widzę! – zawołała Zosia wskazując na lewo.
Rzeczywiście, z lewej burty, zaledwie kilka stopni od naszego kursu widać było żółtawą
plamę...
Nacisnąłem gaz i... stopa, jakby sama, zsunęła się z pedału.
„Dokąd się tak śpieszę? Z dwójką dzieciaków, nad których bezpieczeństwem miałem
czuwać, przeciwko czwórce, na pewno uzbrojonych, bandziorów?”
– Wujku! Wujku, gazu! – krzyczeli podopieczni, ale ja nie przyspieszałem. Bezsilnie
patrzyłem, jak żółta motorówka, to ginąc w dolinach, to wyskakując na wierzchołki fal, pędzi
do brzegu...
Jeszcze tylko uderzenie przyboju i z wyłączonym silnikiem łódź rozpędem wryła się w
piasek plaży.
Wyskoczyło z niej trzech mężczyzn. W łodzi, na dziobowej ławce pozostał tylko jeden w [ Pobierz całość w formacie PDF ]