[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niektórzy zasiadali w towarzystwie albo parami przy większych stołach,
ale większość, tak jak wyżej wzmiankowany, siedziała pojedynczo przed
samotnymi talerzami, z opanowanym, choć do cna znudzonym wyrazem
twarzy, nalewała sobie do szklanki trochę wody albo wina, skubała
chleb, popatrywała tępym wzrokiem ku innym stolikom, spoglądała na
wymalowane na ścianach pejzaże, zerkała na śpieszącego oberkelnera i
na ładniutkie kelnerki w czarnych sukienkach z białymi fartuszkami. Na
ścianach rozsiadły się przyjaznie, głupio i z lekkim zażenowaniem
śliczne krajobrazy, a z sufitu pomysł przepadłego bez wieści dekoratora
spoglądały przyjaznie i bez najmniejszego zażenowania cztery
wymalowane głowy słoni, które poprzednich dni nieraz wprawiały mnie
w radość, bo jestem przyjacielem i wielbicielem hinduskich bogów i w
każdej z tych głów widziałem wyrafinowanego, mądrego słoniogłowego
boga Ganeszę, którego otaczam wielką czcią. I często, spoglądając od
mego stolika ku słoniom, zastanawiałem się, dlaczegóż to w
dzieciństwie opowiadano mi, iż główna zaleta chrześcijaństwa polega na
tym, że nie uznaje ono bogów i bożków, tymczasem ja, im jestem
starszy i mądrzejszy, największy brak tej religii upatruję właśnie w tym,
że poza cudowną katolicką Madonną nie ma ona bogów ani bożków.
Wiele bym dał za to, gdyby na przykład apostołowie nie byli
nudnawymi i srogimi kaznodziejami, tylko bogami wyposażonymi we
wszystkie możliwe moce i znamiona słabą, choć mile widzianą
namiastką są dla mnie zwierzęta ewangelistów.
Mnie, gościom i całej reszcie, jedzącemu ze znudzeniem Hessemu,
jedzącym ze znudzeniem innym gościom, przypatrywał się nie kuracjusz
i ischiatyk Hesse, lecz stary, nieco aspołeczny eremita i dziwak Hesse,
stary wędrowiec i poeta, przyjaciel motyli i jaszczurek, starych książek i
religii, ów Hesse, który stanowczo i z całą mocą przeciwstawiał się
światu, i któremu sprawiało dotkliwą przykrość, gdy musiał zwrócić się
do władz o wystawienie zaświadczenia metrykalnego albo choćby
wypełnić formularz spisu ludności. Ten stary Hesse, to Ja, które w
ostatnim czasie trochę mi się wymknęło i stało się obce, było tu znowu i
przyglądało się nam. Widziało, jak gość Hesse bez apetytu, markotnie
bawiąc się widelcem dzieli dorodną rybę i nie czując głodu kęsek po
kęsku mimo to wkłada w skrzywione usta, widziało, jak tenże Hesse bez
najmniejszej potrzeby i bez najmniejszego sensu przesuwa tam i sam
szklankę z wodą albo solniczkę, jak na przemian wyciąga i przykurcza
nogi pod stołem, jak inni goście robią to samo, jak ci znudzeni ludzie
obsługiwani są i karmieni z najwyższą troskliwością przez oberkelnera i
śliczne młode dziewczęta, choć żaden z nich nie jest głodny, i jak na
zewnątrz, za wysokimi, dostojnymi łukami okien, w innym świecie, po
niebie ciągną obłoki. Dziwny obserwator przypatrywał się temu
wszystkiemu i nagle całe to widowisko wydało mu się czymś
nadzwyczaj dziwacznym, śmiesznym i komicznym, albo może
niesamowitym ten niepokojący, skostniały gabinet figur woskowych,
ludzi, którzy w rzeczywistości nie żyją, ten znudzony, jedzący bez
apetytu Hesse, ci znudzeni inni goście. Było to nie do zniesienia
śmieszne, nie do zniesienia idiotyczne ten niedorzecznie uroczysty
spektakl, całe to mnóstwo jedzenia, porcelany i szkła, srebra, wina,
chleba, służących, i wszystko to dla paru od dawna nasyconych gości,
których nudy i melancholii nie mogło uleczyć jedzenie i picie, ani nawet
widok przeciągających niebem obłoków.
Kuracjusz Hesse właśnie ujął szklankę z wodą, wyłącznie z nudów,
podniósł ją do ust, nie pijąc naprawdę, dołączył do wszystkich
bezsensownych i automatycznych pozornych czynności tego posiłku
jeszcze jedną i w tym momencie nastąpiło zjednoczenie obu jazni, tej
jedzącej i tej przypatrującej się, i nagle musiałem spiesznie odstawić
szklankę, gdyż ogarnęła mnie od wewnątrz nagła, przepotężna ochota do
śmiechu, zgoła dziecinna wesołość, nagłe zrozumienie nieskończonej
śmieszności tej sytuacji. Przez chwilę zdawało mi się, że obraz sali
pełnej chorych, ponurych, rozpieszczonych i rozleniwionych ludzi
(przyjmowałem zaś, że w duszach innych przedstawia się to tak samo
jak w mojej) odzwierciedla całe nasze cywilizowane życie, życie bez
mocnych bodzców, przymusowo toczące się na ustalonym torze, ponure,
bez związku z Bogiem i z obłokami na niebie. Przez chwilę myślałem o
tysięcznych salach jadalnych, które wyglądają dokładnie tak samo, o
setkach tysięcy kawiarni z poplamionymi marmurowymi stolikami i
ckliwą, przesłodzoną, wiercącą w brzuchu muzyką, o hotelach i biurach,
o całej tej architekturze, muzyce, zwyczajach, pośród których żyje nasza
ludzkość, i wszystko to wydało mi się akurat tyle warte, co znudzone
igraszki moich palców z widelcem do ryby, co nienasycone jałowe [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
niektórzy zasiadali w towarzystwie albo parami przy większych stołach,
ale większość, tak jak wyżej wzmiankowany, siedziała pojedynczo przed
samotnymi talerzami, z opanowanym, choć do cna znudzonym wyrazem
twarzy, nalewała sobie do szklanki trochę wody albo wina, skubała
chleb, popatrywała tępym wzrokiem ku innym stolikom, spoglądała na
wymalowane na ścianach pejzaże, zerkała na śpieszącego oberkelnera i
na ładniutkie kelnerki w czarnych sukienkach z białymi fartuszkami. Na
ścianach rozsiadły się przyjaznie, głupio i z lekkim zażenowaniem
śliczne krajobrazy, a z sufitu pomysł przepadłego bez wieści dekoratora
spoglądały przyjaznie i bez najmniejszego zażenowania cztery
wymalowane głowy słoni, które poprzednich dni nieraz wprawiały mnie
w radość, bo jestem przyjacielem i wielbicielem hinduskich bogów i w
każdej z tych głów widziałem wyrafinowanego, mądrego słoniogłowego
boga Ganeszę, którego otaczam wielką czcią. I często, spoglądając od
mego stolika ku słoniom, zastanawiałem się, dlaczegóż to w
dzieciństwie opowiadano mi, iż główna zaleta chrześcijaństwa polega na
tym, że nie uznaje ono bogów i bożków, tymczasem ja, im jestem
starszy i mądrzejszy, największy brak tej religii upatruję właśnie w tym,
że poza cudowną katolicką Madonną nie ma ona bogów ani bożków.
Wiele bym dał za to, gdyby na przykład apostołowie nie byli
nudnawymi i srogimi kaznodziejami, tylko bogami wyposażonymi we
wszystkie możliwe moce i znamiona słabą, choć mile widzianą
namiastką są dla mnie zwierzęta ewangelistów.
Mnie, gościom i całej reszcie, jedzącemu ze znudzeniem Hessemu,
jedzącym ze znudzeniem innym gościom, przypatrywał się nie kuracjusz
i ischiatyk Hesse, lecz stary, nieco aspołeczny eremita i dziwak Hesse,
stary wędrowiec i poeta, przyjaciel motyli i jaszczurek, starych książek i
religii, ów Hesse, który stanowczo i z całą mocą przeciwstawiał się
światu, i któremu sprawiało dotkliwą przykrość, gdy musiał zwrócić się
do władz o wystawienie zaświadczenia metrykalnego albo choćby
wypełnić formularz spisu ludności. Ten stary Hesse, to Ja, które w
ostatnim czasie trochę mi się wymknęło i stało się obce, było tu znowu i
przyglądało się nam. Widziało, jak gość Hesse bez apetytu, markotnie
bawiąc się widelcem dzieli dorodną rybę i nie czując głodu kęsek po
kęsku mimo to wkłada w skrzywione usta, widziało, jak tenże Hesse bez
najmniejszej potrzeby i bez najmniejszego sensu przesuwa tam i sam
szklankę z wodą albo solniczkę, jak na przemian wyciąga i przykurcza
nogi pod stołem, jak inni goście robią to samo, jak ci znudzeni ludzie
obsługiwani są i karmieni z najwyższą troskliwością przez oberkelnera i
śliczne młode dziewczęta, choć żaden z nich nie jest głodny, i jak na
zewnątrz, za wysokimi, dostojnymi łukami okien, w innym świecie, po
niebie ciągną obłoki. Dziwny obserwator przypatrywał się temu
wszystkiemu i nagle całe to widowisko wydało mu się czymś
nadzwyczaj dziwacznym, śmiesznym i komicznym, albo może
niesamowitym ten niepokojący, skostniały gabinet figur woskowych,
ludzi, którzy w rzeczywistości nie żyją, ten znudzony, jedzący bez
apetytu Hesse, ci znudzeni inni goście. Było to nie do zniesienia
śmieszne, nie do zniesienia idiotyczne ten niedorzecznie uroczysty
spektakl, całe to mnóstwo jedzenia, porcelany i szkła, srebra, wina,
chleba, służących, i wszystko to dla paru od dawna nasyconych gości,
których nudy i melancholii nie mogło uleczyć jedzenie i picie, ani nawet
widok przeciągających niebem obłoków.
Kuracjusz Hesse właśnie ujął szklankę z wodą, wyłącznie z nudów,
podniósł ją do ust, nie pijąc naprawdę, dołączył do wszystkich
bezsensownych i automatycznych pozornych czynności tego posiłku
jeszcze jedną i w tym momencie nastąpiło zjednoczenie obu jazni, tej
jedzącej i tej przypatrującej się, i nagle musiałem spiesznie odstawić
szklankę, gdyż ogarnęła mnie od wewnątrz nagła, przepotężna ochota do
śmiechu, zgoła dziecinna wesołość, nagłe zrozumienie nieskończonej
śmieszności tej sytuacji. Przez chwilę zdawało mi się, że obraz sali
pełnej chorych, ponurych, rozpieszczonych i rozleniwionych ludzi
(przyjmowałem zaś, że w duszach innych przedstawia się to tak samo
jak w mojej) odzwierciedla całe nasze cywilizowane życie, życie bez
mocnych bodzców, przymusowo toczące się na ustalonym torze, ponure,
bez związku z Bogiem i z obłokami na niebie. Przez chwilę myślałem o
tysięcznych salach jadalnych, które wyglądają dokładnie tak samo, o
setkach tysięcy kawiarni z poplamionymi marmurowymi stolikami i
ckliwą, przesłodzoną, wiercącą w brzuchu muzyką, o hotelach i biurach,
o całej tej architekturze, muzyce, zwyczajach, pośród których żyje nasza
ludzkość, i wszystko to wydało mi się akurat tyle warte, co znudzone
igraszki moich palców z widelcem do ryby, co nienasycone jałowe [ Pobierz całość w formacie PDF ]