[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wydawniczej Słowo Polskie i o drukarni? Jej dodatkową specjalnością mogły być na przykład
afisze i programy teatralne. Jest rzeczą oczywistą, że owi Fojchtmajerowie nie mają i nie chcą
mieć nic wspólnego z zapiętym na ostatni guzik kapitanem Feuchtmeierem z marynarki wojennej
III Rzeszy, o którym także była już mowa, dowódcą kanonierki pływającej wzdłuż południowego
wybrzeża Bałtyku. Kapitan byłby niemile dotknięty pisownią ich nazwiska. Ale nazwisko
Fojchtmajerów przywykło do takiej pisowni, i trzeba wierzyć, że ona także przywykła do jego
brzmienia. Jeśli nazwiska kapitana i wydawcy zostały tu sobie przeciwstawione, przyczyna leży
wyłącznie w następstwie zdań. Tak oto dwa nazwiska stoją naprzeciw siebie, początkowe F
pierwszego patrzy na końcowe r drugiego i na odwrót, i razem narzucają historyjce nieco
kłopotliwą dwudzielną symetrię. A żadne nie brzmi z polska. A każde tak samo obszerne, nawet
z lekka pofałdowane, jak opuszczona kurtyna. Za jedną kołysze się we mgle kanonierka
Kriegsmarine, za drugą tłoczą się jacyś cywile, może zgoła %7łydzi, na pół przezroczyści, z
nieobecnym wzrokiem. A czemu właśnie oni? Pytanie to stanowczym tonem domaga się
odpowiedzi, odwołując się do pewnych zobowiązań, jakie nakłada na treść porządek dwudzielnej
symetrii. Obrazy powinny na przykład trwać w równowadze na obu szalkach niewidocznej wagi
dzięki swojej oczywistości potwierdzonej przez statystykę. Zasadzie tej niestety nie stało się
zadość. Narrator nie poczuwa się do odpowiedzialności. Widocznie ci statyści także byli na
miejscu i na nich przypadkiem padł los. Skąd się wzięli? Znikąd, są u siebie: koczowali przecież
za tą kurtyną, w korytarzykach, przez które po ostatnim przedstawieniu przepchnięto i
wyniesiono rozmontowane fragmenty dekoracji. Osobno arkusze dykty z tłem, pejzaże i wnętrza
rozmaite, osobno podpórki z surowego drewna. Od początku, być może, siedzieli gdzieś między
wierszami. Można by co najwyżej pytać retorycznie, czemu upierają się przy haczykowatych
nosach, przy twardej wymowie, przy zapachu cebuli. Retoryczne pytanie nie życzy sobie żadnej
odpowiedzi, nie zostawia dla niej ani skrawka miejsca, ale oto odpowiedz wdziera się,
nieproszona, w sam środek akapitu. Głosi, że nie dano im wyboru. Istniejąc jako
półprzezroczysty tłum wyzuty z własnej mocy bycia tym albo tamtym, muszą we wszystkim
podporządkować się towarzyszącemu narracji opisowi. Z konieczności muszą zdać się na
narzucone im przymiotniki, muszą choćby wbrew sobie wypełnić je własnym istnieniem, jak
podstawione towarowe wagony, do których strach wsiadać, lecz tak się składa, że wsiadać
muszą. W przeciwnym razie okaże się natychmiast, że ich własne istnienie nie jest już możliwe.
Wewnątrz dzwoni telefon. Dzwoni długo, uporczywie, żałośnie. Nikt nie odbiera i jak się
wydaje, nikogo nie ma. Tak, jeden z kluczy pasuje do zamka. W kącie przedpokoju poniewiera
się kolorowa piłka. Fojchtmajerowie spakowali najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechali nagle,
porzucając na pastwę losu suszące się na strychu prześcieradła, które uprała dla nich zgadujemy
żona stróża. Stróż się upił, nie widział nawet, jak odjeżdżali swoim czarnym autem. W
przedpokoju zostało kilka porzuconych walizek, pudło od kapeluszy i parasolka. Niewiele mogąc
zmieścić w walizkach, musieli się rozstać z gramofonem i kolekcją płyt, z wielotomową
angielskojęzyczną encyklopedią, z porcelanowym serwisem na dwadzieścia cztery osoby, z
futrem roztaczającym ciężki zapach naftaliny, z albumami pełnymi rodzinnych fotografii. I ten
najniezbędniejszy ekwipunek, który udało im się w końcu zapakować, jak to zwykle bywa, po
części także musieli w ostatniej chwili porzucić, tylko dlatego że bagaż nie zmieścił się w ich
aucie. Odstawiając jedną i drugą walizkę, wyjeżdżający nie pamiętają już nawet, co do której z
nich włożyli. Mają nadzieję, że kiedy wrócą... Zgodnie z zasadami rządzącymi fabułą można bez
ryzyka pomyłki założyć, że nie wrócą nigdy.
Ich mieszkanie, poddane pobieżnym oględzinom, robi nadspodziewanie dobre wrażenie, o
wiele lepsze niż pokój z balkonem zajmowany ostatnio przez narratora w oficynie hotelu
przeznaczonej dla stałych rezydentów. Narrator zauważa wyfroterowane posadzki, wydzielające
dyskretny zapach pasty do podłóg, wysokie słoneczne wnętrza, łazienkę z oknem i dużą
porcelanową wanną. Potrafi sobie wyobrazić, z jakim zadowoleniem wprowadzali się do tego
mieszkania, zapewne już ładnych parę lat temu, dość dawno, by zdążyć się przywiązać do jego
zalet. Ale teraz, na to wygląda, zwolnili je z dnia na dzień. Narrator podnosi słuchawkę i wykręca
wewnętrzny numer hotelowej recepcji jest zdecydowany wziąć to mieszkanie. W związku z [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
wydawniczej Słowo Polskie i o drukarni? Jej dodatkową specjalnością mogły być na przykład
afisze i programy teatralne. Jest rzeczą oczywistą, że owi Fojchtmajerowie nie mają i nie chcą
mieć nic wspólnego z zapiętym na ostatni guzik kapitanem Feuchtmeierem z marynarki wojennej
III Rzeszy, o którym także była już mowa, dowódcą kanonierki pływającej wzdłuż południowego
wybrzeża Bałtyku. Kapitan byłby niemile dotknięty pisownią ich nazwiska. Ale nazwisko
Fojchtmajerów przywykło do takiej pisowni, i trzeba wierzyć, że ona także przywykła do jego
brzmienia. Jeśli nazwiska kapitana i wydawcy zostały tu sobie przeciwstawione, przyczyna leży
wyłącznie w następstwie zdań. Tak oto dwa nazwiska stoją naprzeciw siebie, początkowe F
pierwszego patrzy na końcowe r drugiego i na odwrót, i razem narzucają historyjce nieco
kłopotliwą dwudzielną symetrię. A żadne nie brzmi z polska. A każde tak samo obszerne, nawet
z lekka pofałdowane, jak opuszczona kurtyna. Za jedną kołysze się we mgle kanonierka
Kriegsmarine, za drugą tłoczą się jacyś cywile, może zgoła %7łydzi, na pół przezroczyści, z
nieobecnym wzrokiem. A czemu właśnie oni? Pytanie to stanowczym tonem domaga się
odpowiedzi, odwołując się do pewnych zobowiązań, jakie nakłada na treść porządek dwudzielnej
symetrii. Obrazy powinny na przykład trwać w równowadze na obu szalkach niewidocznej wagi
dzięki swojej oczywistości potwierdzonej przez statystykę. Zasadzie tej niestety nie stało się
zadość. Narrator nie poczuwa się do odpowiedzialności. Widocznie ci statyści także byli na
miejscu i na nich przypadkiem padł los. Skąd się wzięli? Znikąd, są u siebie: koczowali przecież
za tą kurtyną, w korytarzykach, przez które po ostatnim przedstawieniu przepchnięto i
wyniesiono rozmontowane fragmenty dekoracji. Osobno arkusze dykty z tłem, pejzaże i wnętrza
rozmaite, osobno podpórki z surowego drewna. Od początku, być może, siedzieli gdzieś między
wierszami. Można by co najwyżej pytać retorycznie, czemu upierają się przy haczykowatych
nosach, przy twardej wymowie, przy zapachu cebuli. Retoryczne pytanie nie życzy sobie żadnej
odpowiedzi, nie zostawia dla niej ani skrawka miejsca, ale oto odpowiedz wdziera się,
nieproszona, w sam środek akapitu. Głosi, że nie dano im wyboru. Istniejąc jako
półprzezroczysty tłum wyzuty z własnej mocy bycia tym albo tamtym, muszą we wszystkim
podporządkować się towarzyszącemu narracji opisowi. Z konieczności muszą zdać się na
narzucone im przymiotniki, muszą choćby wbrew sobie wypełnić je własnym istnieniem, jak
podstawione towarowe wagony, do których strach wsiadać, lecz tak się składa, że wsiadać
muszą. W przeciwnym razie okaże się natychmiast, że ich własne istnienie nie jest już możliwe.
Wewnątrz dzwoni telefon. Dzwoni długo, uporczywie, żałośnie. Nikt nie odbiera i jak się
wydaje, nikogo nie ma. Tak, jeden z kluczy pasuje do zamka. W kącie przedpokoju poniewiera
się kolorowa piłka. Fojchtmajerowie spakowali najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechali nagle,
porzucając na pastwę losu suszące się na strychu prześcieradła, które uprała dla nich zgadujemy
żona stróża. Stróż się upił, nie widział nawet, jak odjeżdżali swoim czarnym autem. W
przedpokoju zostało kilka porzuconych walizek, pudło od kapeluszy i parasolka. Niewiele mogąc
zmieścić w walizkach, musieli się rozstać z gramofonem i kolekcją płyt, z wielotomową
angielskojęzyczną encyklopedią, z porcelanowym serwisem na dwadzieścia cztery osoby, z
futrem roztaczającym ciężki zapach naftaliny, z albumami pełnymi rodzinnych fotografii. I ten
najniezbędniejszy ekwipunek, który udało im się w końcu zapakować, jak to zwykle bywa, po
części także musieli w ostatniej chwili porzucić, tylko dlatego że bagaż nie zmieścił się w ich
aucie. Odstawiając jedną i drugą walizkę, wyjeżdżający nie pamiętają już nawet, co do której z
nich włożyli. Mają nadzieję, że kiedy wrócą... Zgodnie z zasadami rządzącymi fabułą można bez
ryzyka pomyłki założyć, że nie wrócą nigdy.
Ich mieszkanie, poddane pobieżnym oględzinom, robi nadspodziewanie dobre wrażenie, o
wiele lepsze niż pokój z balkonem zajmowany ostatnio przez narratora w oficynie hotelu
przeznaczonej dla stałych rezydentów. Narrator zauważa wyfroterowane posadzki, wydzielające
dyskretny zapach pasty do podłóg, wysokie słoneczne wnętrza, łazienkę z oknem i dużą
porcelanową wanną. Potrafi sobie wyobrazić, z jakim zadowoleniem wprowadzali się do tego
mieszkania, zapewne już ładnych parę lat temu, dość dawno, by zdążyć się przywiązać do jego
zalet. Ale teraz, na to wygląda, zwolnili je z dnia na dzień. Narrator podnosi słuchawkę i wykręca
wewnętrzny numer hotelowej recepcji jest zdecydowany wziąć to mieszkanie. W związku z [ Pobierz całość w formacie PDF ]