[ Pobierz całość w formacie PDF ]
aż wreszcie zupełnie wyraznie można było rozróżnić niebieski balonik z umocowanym u
spodu koszyczkiem.
Pan Kleks ucieszył się ogromnie i zacierając z zadowolenia ręce, raz po raz powtarzał:
- Moje oko wraca z księżyca!
Balonik opadał coraz szybciej, a gdy już był na wysokości ramienia, pan Kleks wyjął z
koszyczka swoje oko, zerwał z prawej powieki plaster i włożył oko na miejsce.
- Nie! No, coś podobnego! - wołał z zachwytem. - Tego jeszcze nikt nie widział! Co
za cuda! Co za cuda! Widzę życie na księżycu! Takiej bajki jeszcze nikt dotąd nie wymyślił!
Z zazdrością patrzyliśmy na pana Kleksa, który stał jak urzeczony i upajał się
księżycowymi widokami, dostarczonymi mu przez wszechwidzące oko.
Opanował się wreszcie i rzekł do nas:
- Historią o księżycowych ludziach zaćmię wszystkie dotychczasowe bajki. Ale na to
przyjdzie czas.
- A może pan profesor opowie nam ją teraz? - odezwał się Anastazy.
- Na wszystko musi być odpowiednia pora - odrzekł pan Kleks. - Teraz pójdziemy do
domu na obiad, a po obiedzie odczytam wam z sennika mojej Akademii sen, który się
przyśnił Adasiowi Niezgódce.
Chłopcy ucieszyli się bardzo tą wiadomością.
Szybko tedy zjedliśmy obiad, po czym zebraliśmy się w sali szkolnej.
Pan Kleks siadł przy katedrze, otworzył wielką księgę, zawierającą opisy
najpiękniejszych snów, i zaczął czytać:
Sen o siedmiu szklankach
Zniło mi się, że się zbudziłem.
Pan Kleks poprzemieniał w chłopców wszystkie krzesła, stoły i stołki, łóżka, ławki i
wieszadła, szafy i półki, tak że łącznie z uczniami Akademii było nas przeszło stu.
- Zawiozę was dzisiaj do Chin - oświadczył pan Kleks.
Gdy wyjrzałem przez okno, ujrzałem stojący przed domem maleńki pociąg, złożony z
pudełek od zapałek, przyczepionych do czajnika zamiast lokomotywy. Czajnik był na kółkach
i buchała zeń para.
Powsiadaliśmy do maleńkich tych wagoników i okazało się, że wszyscy
pomieściliśmy się w nich doskonale.
Pan Kleks siadł na czajniku i pociąg nasz miał już ruszyć, gdy nagle na niebie nad
nami rozpostarła się ogromna czarna chmura. Zerwał się wicher, który powywracał pudełka
od zapałek. Zapowiadała się straszliwa burza.
Wobec tego pobiegłem do kuchni, wziąłem siedem szklanek, ustawiłem je na tacy, z
komórki porwałem drabinę i wróciłem przed dom.
Pan Kleks usiłował rękami powstrzymać parę, która wydobywała się z czajnika i
łączyła się z chmurami.
- Ratuj, Adasiu, mój pociąg! - wołał pan Kleks podskakując wraz z pokrywką
czajnika.
Nie oglądając się na nikogo, przystawiłem drabinę do dachu Akademii i trzymając w
lewej dłoni tacę z siedmioma szklankami, wdrapałem się na najwyższy szczebel drabiny.
Gdy tylko znalazłem się na szczycie, drabina zaczęła się wydłużać tak szybko, że
niebawem dotarła do czarnej chmury i oparła się o jej brzeg.
Niewiele myśląc schwyciłem w dłoń łyżkę, którą zabrałem z kuchni, i jąłem nią
rozgarniać chmurę. Najpierw zebrałem z wierzchu cały deszcz i wlałem go do pierwszej
szklanki. Następnie zeskrobałem pokrywający chmurę śnieg i wsypałem do drugiej szklanki.
Do trzeciej szklanki wrzuciłem grad, do czwartej - grzmot, do piątej - błyskawicę, do szóstej -
wiatr.
Gdy napełniłem w ten sposób wszystkie sześć szklanek, okazało się, że zebrałem
łyżką całą chmurę, tak jak zbiera się kożuch z mleka, i że niebo dzięki temu już się
wypogodziło.
Nie wiedziałem tylko, do czego służyć ma siódma szklanka.
Zbiegłem szybko po drabinie na sam dół, ale w miejscu, gdzie stał pociąg pana
Kleksa, nikogo już nie zastałem, gdyż wszyscy chłopcy przemienili się przez ten czas w
srebrne widelce, które rzędem leżały na ziemi.
Został tylko pan Kleks, zajęty w dalszym ciągu swoim czajnikiem i usiłujący palcem
zatkać jego dzióbek.
Ustawiłem tacę z siedmioma szklankami na trawie i nakryłem ją chustką tak, jak to
czynią cyrkowi sztukmistrze.
- Coś ty narobił! - rzekł do mnie wreszcie pan Kleks. - Ukradłeś chmurę. Odtąd już
nigdy nie będzie deszczu ani śniegu, ani nawet wiatru. Wszyscy będziemy musieli zginąć od
posuchy i upału.
Rzeczywiście, w górze nad nami wisiał przeczysty błękit i nagle zorientowałem się, że
jest to emaliowany niebieski czajnik, zupełnie taki sam, na jakim siedział pan Kleks, tylko
wielkości całego nieba. Z czajnika sączyło się na ziemię słońce, a raczej złocisty wrzątek,
który parzył nas niemiłosiernie.
Pan Kleks, nie mogąc znieść takiego upału, zaczął szybko rozbierać się, ale miał na
sobie tyle surdutów, że zdejmowanie ich nie miało końca. Kiedy zobaczyłem, że głowa jego
zaczęła się tlić i z włosów buchnął dym, porwałem z tacy szklankę z deszczem i wylałem ją
na pana Kleksa. Równocześnie lunął rzęsisty deszcz, tylko że padał tym razem nie z góry na
dół, lecz z dołu do góry.
Wyglądało to tak, jak fontanna tryskająca z ziemi.
- Zniegu! - wołał pan Kleks. - Zniegu, bo spłonę doszczętnie!
Schwyciłem wobec tego szklankę ze śniegiem i wybierając śnieg łyżką, jąłem okładać
nim głowę pana Kleksa.
Skutek był zdumiewający, gdyż śnieg począł mnożyć się z taką szybkością, że pokrył
cały park. W tej samej chwili spod śniegu wyskokczyły wszystkie srebrne widelce i wirując [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
aż wreszcie zupełnie wyraznie można było rozróżnić niebieski balonik z umocowanym u
spodu koszyczkiem.
Pan Kleks ucieszył się ogromnie i zacierając z zadowolenia ręce, raz po raz powtarzał:
- Moje oko wraca z księżyca!
Balonik opadał coraz szybciej, a gdy już był na wysokości ramienia, pan Kleks wyjął z
koszyczka swoje oko, zerwał z prawej powieki plaster i włożył oko na miejsce.
- Nie! No, coś podobnego! - wołał z zachwytem. - Tego jeszcze nikt nie widział! Co
za cuda! Co za cuda! Widzę życie na księżycu! Takiej bajki jeszcze nikt dotąd nie wymyślił!
Z zazdrością patrzyliśmy na pana Kleksa, który stał jak urzeczony i upajał się
księżycowymi widokami, dostarczonymi mu przez wszechwidzące oko.
Opanował się wreszcie i rzekł do nas:
- Historią o księżycowych ludziach zaćmię wszystkie dotychczasowe bajki. Ale na to
przyjdzie czas.
- A może pan profesor opowie nam ją teraz? - odezwał się Anastazy.
- Na wszystko musi być odpowiednia pora - odrzekł pan Kleks. - Teraz pójdziemy do
domu na obiad, a po obiedzie odczytam wam z sennika mojej Akademii sen, który się
przyśnił Adasiowi Niezgódce.
Chłopcy ucieszyli się bardzo tą wiadomością.
Szybko tedy zjedliśmy obiad, po czym zebraliśmy się w sali szkolnej.
Pan Kleks siadł przy katedrze, otworzył wielką księgę, zawierającą opisy
najpiękniejszych snów, i zaczął czytać:
Sen o siedmiu szklankach
Zniło mi się, że się zbudziłem.
Pan Kleks poprzemieniał w chłopców wszystkie krzesła, stoły i stołki, łóżka, ławki i
wieszadła, szafy i półki, tak że łącznie z uczniami Akademii było nas przeszło stu.
- Zawiozę was dzisiaj do Chin - oświadczył pan Kleks.
Gdy wyjrzałem przez okno, ujrzałem stojący przed domem maleńki pociąg, złożony z
pudełek od zapałek, przyczepionych do czajnika zamiast lokomotywy. Czajnik był na kółkach
i buchała zeń para.
Powsiadaliśmy do maleńkich tych wagoników i okazało się, że wszyscy
pomieściliśmy się w nich doskonale.
Pan Kleks siadł na czajniku i pociąg nasz miał już ruszyć, gdy nagle na niebie nad
nami rozpostarła się ogromna czarna chmura. Zerwał się wicher, który powywracał pudełka
od zapałek. Zapowiadała się straszliwa burza.
Wobec tego pobiegłem do kuchni, wziąłem siedem szklanek, ustawiłem je na tacy, z
komórki porwałem drabinę i wróciłem przed dom.
Pan Kleks usiłował rękami powstrzymać parę, która wydobywała się z czajnika i
łączyła się z chmurami.
- Ratuj, Adasiu, mój pociąg! - wołał pan Kleks podskakując wraz z pokrywką
czajnika.
Nie oglądając się na nikogo, przystawiłem drabinę do dachu Akademii i trzymając w
lewej dłoni tacę z siedmioma szklankami, wdrapałem się na najwyższy szczebel drabiny.
Gdy tylko znalazłem się na szczycie, drabina zaczęła się wydłużać tak szybko, że
niebawem dotarła do czarnej chmury i oparła się o jej brzeg.
Niewiele myśląc schwyciłem w dłoń łyżkę, którą zabrałem z kuchni, i jąłem nią
rozgarniać chmurę. Najpierw zebrałem z wierzchu cały deszcz i wlałem go do pierwszej
szklanki. Następnie zeskrobałem pokrywający chmurę śnieg i wsypałem do drugiej szklanki.
Do trzeciej szklanki wrzuciłem grad, do czwartej - grzmot, do piątej - błyskawicę, do szóstej -
wiatr.
Gdy napełniłem w ten sposób wszystkie sześć szklanek, okazało się, że zebrałem
łyżką całą chmurę, tak jak zbiera się kożuch z mleka, i że niebo dzięki temu już się
wypogodziło.
Nie wiedziałem tylko, do czego służyć ma siódma szklanka.
Zbiegłem szybko po drabinie na sam dół, ale w miejscu, gdzie stał pociąg pana
Kleksa, nikogo już nie zastałem, gdyż wszyscy chłopcy przemienili się przez ten czas w
srebrne widelce, które rzędem leżały na ziemi.
Został tylko pan Kleks, zajęty w dalszym ciągu swoim czajnikiem i usiłujący palcem
zatkać jego dzióbek.
Ustawiłem tacę z siedmioma szklankami na trawie i nakryłem ją chustką tak, jak to
czynią cyrkowi sztukmistrze.
- Coś ty narobił! - rzekł do mnie wreszcie pan Kleks. - Ukradłeś chmurę. Odtąd już
nigdy nie będzie deszczu ani śniegu, ani nawet wiatru. Wszyscy będziemy musieli zginąć od
posuchy i upału.
Rzeczywiście, w górze nad nami wisiał przeczysty błękit i nagle zorientowałem się, że
jest to emaliowany niebieski czajnik, zupełnie taki sam, na jakim siedział pan Kleks, tylko
wielkości całego nieba. Z czajnika sączyło się na ziemię słońce, a raczej złocisty wrzątek,
który parzył nas niemiłosiernie.
Pan Kleks, nie mogąc znieść takiego upału, zaczął szybko rozbierać się, ale miał na
sobie tyle surdutów, że zdejmowanie ich nie miało końca. Kiedy zobaczyłem, że głowa jego
zaczęła się tlić i z włosów buchnął dym, porwałem z tacy szklankę z deszczem i wylałem ją
na pana Kleksa. Równocześnie lunął rzęsisty deszcz, tylko że padał tym razem nie z góry na
dół, lecz z dołu do góry.
Wyglądało to tak, jak fontanna tryskająca z ziemi.
- Zniegu! - wołał pan Kleks. - Zniegu, bo spłonę doszczętnie!
Schwyciłem wobec tego szklankę ze śniegiem i wybierając śnieg łyżką, jąłem okładać
nim głowę pana Kleksa.
Skutek był zdumiewający, gdyż śnieg począł mnożyć się z taką szybkością, że pokrył
cały park. W tej samej chwili spod śniegu wyskokczyły wszystkie srebrne widelce i wirując [ Pobierz całość w formacie PDF ]