[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Istotnie - przyznał James. - Sądzę, że powinienem powiedzieć panu całą prawdę.
Kiedy to uczynił, lord był niezwykle ubawiony.
- Najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem - oświadczył. - Teraz już wszystko
rozumiem. Jones, jak tylko ukradł szmaragd, musiał popędzić na plażę, przeświadczony, że
policja dokładnie przeszuka dom. Czasami zakładam te stare spodnie, gdy idę łowić ryby.
Mało prawdopodobne, żeby ktoś je ruszał. Mógł więc odzyskać klejnot w dowolnym czasie.
Wyobrażam sobie, jakiego musiał doznać szoku, gdy poszedł tam dzisiaj po niego i okazało
się, że szmaragd zniknął. Gdy pan się tam pojawił, zrozumiał, że to pan zabrał kamień. W
dalszym ciągu nie pojmuję jednak, w jaki sposób udało się panu w fałszywym detektywie
rozpoznać złodzieja!
Silny mężczyzna - pomyślał James - wie, kiedy być szczerym, a kiedy zachować
dyskrecję.
Uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem, a jego palce, przesuwając się dyskretnie po
wewnętrznej stronie klapy marynarki, dotknęły małej srebrnej odznaki mało znanego Klubu
Cyklistów w Merton Park. Zadziwiający zbieg okoliczności, ale ten człowiek, Jones, również
należał do tego klubu.
- Cześć, Jamesie!
Odwrócił się. Po drugiej stronie ulicy stała Grace i panny Sopworth.
- Przepraszam pana na chwilę - zwrócił się do lorda Campiona i podszedł do
dziewcząt.
- Idziemy do kina - powiedziała Grace. - Może chcesz pójść z nami?
- Przykro mi - odparł James - ale właśnie idę na lunch z lordem Edwardem
Campionem. Tak, to ten człowiek w wysłużonym, starym ubraniu. Chce mnie przedstawić
radży Maraputny.
Grzecznie uchylił kapelusza i dołączył do lorda Campiona.
Aabędzi śpiew
I
Była jedenasta rano pewnego majowego poranka w Londynie. Pan Cowan wyglądał
przez okno, mając za plecami nader wystawny salonik apartamentu w hotelu Ritz. Apartament
ów zarezerwowany został dla Pauli Nazorkoff, słynnej gwiazdy operowej, która przybyła
właśnie do Londynu. Pan Cowan, jej główny impresario, oczekiwał na spotkanie. Dzwięk
otwieranych drzwi sprawił, że odwrócił nagle głowę. Była to jednak tylko panna Read,
sekretarka madame Nazorkoff, blada dziewczyna o kompetentnym wyglądzie.
- Och, to ty, moja droga - powiedział pan Cowan. - Madame jeszcze nie wstała?
Panna Read potrząsnęła przecząco głową.
- Kazała mi przyjść koło dziesiątej - wyjaśnił pan Cowan. - Czekam już od godziny.
Nie okazał złości ani zdziwienia. Pan Cowan nawykł do kaprysów właściwych
ludziom o artystycznych duszach. Był wysokim, gładko ogolonym mężczyzną nader okazałej
postury, ubranym z nieco przesadną dbałością. Miał kruczoczarne lśniące włosy i wyzywająco
białe zęby. Gdy mówił, niewyraznie wymawiał s , czego nie można było jeszcze nazwać
seplenieniem, ale czymś niebezpiecznie tego bliskim. Bez nadmiaru domyślności rodziło się
przypuszczenie, że nazwisko jego ojca musiało prawdopodobnie brzmieć Cohen. W tejże
chwili drzwi po drugiej stronie pokoju otworzyły się i wbiegła przez nie wymuskana francuska
dziewczyna.
- Czy madame wstaje? - spytał Cowan tonem nadziei. - Przekaż nam nowiny, Elise.
Elise wzniosła ręce do nieba.
- Dziś rano w madame jakby sam diabeł wstąpił. W niczym nie można jej dogodzić. Te
piękne żółte róże, które przysłał jej pan wczoraj wieczór... Och, twierdzi, że są w sam raz na
Nowy Jork, ale że to imbecile przysyłanie jej żółtych róż w Londynie. W Londynie, mówi,
pasują wyłącznie czerwone róże i z miejsca otwiera drzwi i wyrzuca żółte róże na korytarz
prosto na pewnego pana, tres comme il faut, wojskowego jak myślę, który nie bez racji poczuł
się urażony!
Cowan uniósł brwi, ale nie zareagował. Wyjął z kieszeni mały notes i ołówkiem
zapisał w nim słowa czerwone róże .
Elise pospiesznie wyszła, a Cowan raz jeszcze odwrócił się do okna. Vera Read usiadła
przy biurku i zaczęła przeglądać korespondencję. Dziesięć minut minęło w milczeniu, aż
wreszcie drzwi do sypialni otworzyły się na oścież i do salonu jak burza wpadła Paula
Nazorkoff. Z jej pojawieniem się jakby wszystko zmniejszyło swój wymiar. Vera Read
wydawała się jeszcze bardziej bezbarwna, Cowan zaś usunął się niepostrzeżenie na drugi plan.
- Ach, moje dzieci - powiedziała primadonna - czyżbym była spózniona?
Była wysoką kobietą i jak na śpiewaczkę niezbyt tęgą. Ręce i nogi miała ciągle
szczupłe, a jej szyja przypominała piękną kolumnę. Włosy, zwinięte w gruby wałek w połowie
karku, były ciemnorude i lśniły jak płomień. Jeśli nawet zawdzięczały ten kolor hennie,
rezultat był efektowny. Nie była zbyt młoda, miała co najmniej czterdziestkę, ale rysy jej
twarzy zachowały urok, choć wokół czarnych, błyszczących oczu rysowały się już
zmarszczki. Miała śmiech dziecka, żołądek strusia, usposobienie diabła i była uznana za
największy sopran swych czasów. Zwróciła się bezpośrednio do Cowana:
- Czy zrobiłeś to, o co cię prosiłam? Czy zabrałeś to obrzydliwe angielskie pianino i
wrzuciłeś je do Tamizy?
- Sprowadziłem ci inne - powiedział Cowan, wykonując ruch ręką w stronę kąta, gdzie
stał instrument.
Nazorkoff popędziła ku niemu i uniosła wieko.
- Erard - powiedziała - to już lepiej. Zaraz sprawdzimy.
Piękny sopranowy głos zabrzmiał w arpeggio, potem dwukrotnie przebiegł przez
górne i dolne tony oktawy, następnie podniósł się do wysokiego górnego c, przytrzymał je - [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
- Istotnie - przyznał James. - Sądzę, że powinienem powiedzieć panu całą prawdę.
Kiedy to uczynił, lord był niezwykle ubawiony.
- Najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem - oświadczył. - Teraz już wszystko
rozumiem. Jones, jak tylko ukradł szmaragd, musiał popędzić na plażę, przeświadczony, że
policja dokładnie przeszuka dom. Czasami zakładam te stare spodnie, gdy idę łowić ryby.
Mało prawdopodobne, żeby ktoś je ruszał. Mógł więc odzyskać klejnot w dowolnym czasie.
Wyobrażam sobie, jakiego musiał doznać szoku, gdy poszedł tam dzisiaj po niego i okazało
się, że szmaragd zniknął. Gdy pan się tam pojawił, zrozumiał, że to pan zabrał kamień. W
dalszym ciągu nie pojmuję jednak, w jaki sposób udało się panu w fałszywym detektywie
rozpoznać złodzieja!
Silny mężczyzna - pomyślał James - wie, kiedy być szczerym, a kiedy zachować
dyskrecję.
Uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem, a jego palce, przesuwając się dyskretnie po
wewnętrznej stronie klapy marynarki, dotknęły małej srebrnej odznaki mało znanego Klubu
Cyklistów w Merton Park. Zadziwiający zbieg okoliczności, ale ten człowiek, Jones, również
należał do tego klubu.
- Cześć, Jamesie!
Odwrócił się. Po drugiej stronie ulicy stała Grace i panny Sopworth.
- Przepraszam pana na chwilę - zwrócił się do lorda Campiona i podszedł do
dziewcząt.
- Idziemy do kina - powiedziała Grace. - Może chcesz pójść z nami?
- Przykro mi - odparł James - ale właśnie idę na lunch z lordem Edwardem
Campionem. Tak, to ten człowiek w wysłużonym, starym ubraniu. Chce mnie przedstawić
radży Maraputny.
Grzecznie uchylił kapelusza i dołączył do lorda Campiona.
Aabędzi śpiew
I
Była jedenasta rano pewnego majowego poranka w Londynie. Pan Cowan wyglądał
przez okno, mając za plecami nader wystawny salonik apartamentu w hotelu Ritz. Apartament
ów zarezerwowany został dla Pauli Nazorkoff, słynnej gwiazdy operowej, która przybyła
właśnie do Londynu. Pan Cowan, jej główny impresario, oczekiwał na spotkanie. Dzwięk
otwieranych drzwi sprawił, że odwrócił nagle głowę. Była to jednak tylko panna Read,
sekretarka madame Nazorkoff, blada dziewczyna o kompetentnym wyglądzie.
- Och, to ty, moja droga - powiedział pan Cowan. - Madame jeszcze nie wstała?
Panna Read potrząsnęła przecząco głową.
- Kazała mi przyjść koło dziesiątej - wyjaśnił pan Cowan. - Czekam już od godziny.
Nie okazał złości ani zdziwienia. Pan Cowan nawykł do kaprysów właściwych
ludziom o artystycznych duszach. Był wysokim, gładko ogolonym mężczyzną nader okazałej
postury, ubranym z nieco przesadną dbałością. Miał kruczoczarne lśniące włosy i wyzywająco
białe zęby. Gdy mówił, niewyraznie wymawiał s , czego nie można było jeszcze nazwać
seplenieniem, ale czymś niebezpiecznie tego bliskim. Bez nadmiaru domyślności rodziło się
przypuszczenie, że nazwisko jego ojca musiało prawdopodobnie brzmieć Cohen. W tejże
chwili drzwi po drugiej stronie pokoju otworzyły się i wbiegła przez nie wymuskana francuska
dziewczyna.
- Czy madame wstaje? - spytał Cowan tonem nadziei. - Przekaż nam nowiny, Elise.
Elise wzniosła ręce do nieba.
- Dziś rano w madame jakby sam diabeł wstąpił. W niczym nie można jej dogodzić. Te
piękne żółte róże, które przysłał jej pan wczoraj wieczór... Och, twierdzi, że są w sam raz na
Nowy Jork, ale że to imbecile przysyłanie jej żółtych róż w Londynie. W Londynie, mówi,
pasują wyłącznie czerwone róże i z miejsca otwiera drzwi i wyrzuca żółte róże na korytarz
prosto na pewnego pana, tres comme il faut, wojskowego jak myślę, który nie bez racji poczuł
się urażony!
Cowan uniósł brwi, ale nie zareagował. Wyjął z kieszeni mały notes i ołówkiem
zapisał w nim słowa czerwone róże .
Elise pospiesznie wyszła, a Cowan raz jeszcze odwrócił się do okna. Vera Read usiadła
przy biurku i zaczęła przeglądać korespondencję. Dziesięć minut minęło w milczeniu, aż
wreszcie drzwi do sypialni otworzyły się na oścież i do salonu jak burza wpadła Paula
Nazorkoff. Z jej pojawieniem się jakby wszystko zmniejszyło swój wymiar. Vera Read
wydawała się jeszcze bardziej bezbarwna, Cowan zaś usunął się niepostrzeżenie na drugi plan.
- Ach, moje dzieci - powiedziała primadonna - czyżbym była spózniona?
Była wysoką kobietą i jak na śpiewaczkę niezbyt tęgą. Ręce i nogi miała ciągle
szczupłe, a jej szyja przypominała piękną kolumnę. Włosy, zwinięte w gruby wałek w połowie
karku, były ciemnorude i lśniły jak płomień. Jeśli nawet zawdzięczały ten kolor hennie,
rezultat był efektowny. Nie była zbyt młoda, miała co najmniej czterdziestkę, ale rysy jej
twarzy zachowały urok, choć wokół czarnych, błyszczących oczu rysowały się już
zmarszczki. Miała śmiech dziecka, żołądek strusia, usposobienie diabła i była uznana za
największy sopran swych czasów. Zwróciła się bezpośrednio do Cowana:
- Czy zrobiłeś to, o co cię prosiłam? Czy zabrałeś to obrzydliwe angielskie pianino i
wrzuciłeś je do Tamizy?
- Sprowadziłem ci inne - powiedział Cowan, wykonując ruch ręką w stronę kąta, gdzie
stał instrument.
Nazorkoff popędziła ku niemu i uniosła wieko.
- Erard - powiedziała - to już lepiej. Zaraz sprawdzimy.
Piękny sopranowy głos zabrzmiał w arpeggio, potem dwukrotnie przebiegł przez
górne i dolne tony oktawy, następnie podniósł się do wysokiego górnego c, przytrzymał je - [ Pobierz całość w formacie PDF ]