[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rozczulić się tym widokiem, choć kotka patrzyła na mnie badawczo i zdawała się być w każdej
chwili gotowa do skoku. Wiedziałam, że muszę ją zostawić w tym miejscu, ale postanowiłam
choć troszkę ułatwić jej życie i zaczęłam ją dokarmiać. Po jakimś czasie kotka z dwoma
kociętami buszowała już po całym ogrodzie. Wciąż jednak zachowywała dystans. Nie
podchodziła, nie łasiła się, a ja nie próbowałam nawet jej do tego zachęcać. Moje dwie córeczki
były tym towarzystwem zachwycone, ale i one zaakceptowały fakt, że dzikie koty nie mają chęci
do nawiązywania bliższych kontaktów. Ludzie i koty schodziliby tak sobie z drogi bez końca,
gdyby nie pewne wydarzenie. Nadeszły upalne dni. Skwar był tak duży, że nawet smoła zaczęła
się topić i kapać z dachu na ziemię. Kocięta, zwykle rozbrykane, teraz wolały drzemać gdzieś w
trawie. Wyniosłam im wodę w miseczce i postawiłam pod drzewkiem wiśni. Byłam pewna, że w
taki upał muszą być spragnione. Do miseczki przybiegła jednak tylko dorosła kotka i jedno z
kociąt. Drugie jakoś dziwnie pokracznie gramoliło się w trawie i popiskiwało. Postanowiłam
sprawdzić, co się dzieje. Podeszłam powoli i ostrożnie wzięłam je na ręce. Dorosła kotka była
przy mnie jednym susem, ale nie zaatakowała. Krążyła wokół mnie z wyprężonym ogonem i
bacznie obserwowała. Ja tymczasem zrozumiałam, jaki problem miało kociątko. Do jego sierści z
jednego boku przykleił się ogromny kawał smoły. Prawdopodobnie kociątko ułożyło się gdzieś
na roztopionej smole, która teraz zakrzepła i była tak ciężka, że maleństwo nie było w stanie jej
udzwignąć. Do tego pewnie boleśnie ciągnęła i wyrywała sierść. Już na pierwszy rzut oka było
widać, że tej smoły odkleić się nie da. Jedyna możliwość to odciąć ją ostrożnie nożyczkami przy
samej skórze. Puściłam więc kociątko i poszłam poszukać w domu nożyczek do paznokci, które
są na tyle niewielkie, że łatwiej można nimi w tej skomplikowanej operacji manipulować. Kiedy
z nimi wróciłam, kotka już bez żadnych oporów pozwoliła mi wziąć znów kocię w ręce.
Usiadłam na schodkach i mozolnie, po odrobince odcinałam smołę wraz z przylepioną do niej
sierścią od skóry, tak by nie skaleczyć kotka. Operacja się udała. Po kilkunastu minutach maluch
ze śmiesznie wygolonym bokiem skakał już po całym ogrodzie i próbował wspinać się na
drzewko wiśniowe. Następnego dnia czekała mnie niespodzianka. Kiedy wyszłam przed dom na
schodki prowadzące do ogrodu, zobaczyłam, że w moją stronę idzie kotka. Z jej pyszczka
zwisało coś szmaragdowego. Miałam nadzieję, że się mylę, ale już za moment na schodkach
przed moimi stopami leżała martwa jaszczurka. Kotka podarowała mi z wdzięczności to, co
uznała za najcenniejsze. Niewiele pózniej koty wyprowadziły się gdzieś i nigdy więcej ich nie
widziałam. Nigdy też już żadna jaszczurka nie pojawiła się w moim ogrodzie.
W moim własnym domu zawsze były jakieś zwierzęta. Pamiętając o tym, jak trudno było
mi się pogodzić z niezłomnością mojej mamy w tej kwestii, dosyć łatwo ulegałam prośbom
swoich dzieci o przyjęcie pod dach kolejnego mieszkańca. Zresztą i mnie przecież obecność
zwierząt w domu sprawiała radość i wydawała się całkiem naturalna.
Zaczęło się od chomików. Najpierw pojawił się w naszym domu jeden i od początku były
z nim same kłopoty. Od pierwszego dnia siedział osowiały w kącie klatki, nie interesowało go
kółko do biegania ani specjalny tor do zabawy w chowanego. Prawie też nie jadł i po kilku
zaledwie dniach znalazłam go w klatce martwego. Prawdopodobnie był chory już w momencie,
gdy go kupowałam. Nie byłam pewna, czy chcę ryzykować po raz drugi, ale moje córeczki były
tak smutne, że postanowiłam odwiedzić znów sklep zoologiczny. Tym razem jednak uznałam, że
może dwa chomiki będą się razem czuły razniej. Obawiałam się jedynie, czy nie będą ze sobą
walczyć, ale sprzedawca zapewnił, że znajdzie dla mnie dwie samiczki, które nie są tak bojowe
jak samce i znacznie bardziej towarzyskie. Do domu więc wracałam z dwoma chomikami, a
raczej dwiema chomiczkami. Rzeczywiście przez chyba dwa czy trzy tygodnie chomiki czuły się
ze sobą doskonale. Bawiły się razem, równym rytmem biegały w jednym kółku niczym we
wspólnym kieracie, zgodnie jadły z tej samej miseczki i nawet zasypiały przytulone do siebie.
Któregoś dnia jednak zaczął się prawdziwy horror. Z klatki dobiegały jakieś piski i odgłosy
szamotaniny. Okazało się, że chomiki ze sobą walczą, gryząc się jak opętane. Stało się oczywiste,
że należy je rozdzielić, bo mogą sobie zrobić krzywdę. Została więc od razu zakupiona druga
klatka, kolejne kółko do biegania, miseczka, poidełko, tor przeszkód i jeden z chomików został
przeniesiony do swojego nowego domku. I tak już odtąd osobno mieszkały, zupełnie nie
sprawiając wrażenia, by za sobą tęskniły. Chowały się doskonale. Były wesołe i zdrowe, a ich
futerka lśniły. Kiedy jednak skończyły trzy lata, co jak na chomika jest wiekiem iście
matuzalemowym, zaczęły niedomagać, futerka im liniały i zrobiły się dużo mniej ruchliwe, a na
mnie spadły przy tym mało przyjemne obowiązki codziennego smarowania ich przepisaną przez
weterynarza maścią i podawania mikroskopijnych porcji antybiotyku wprost do pyszczków. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
rozczulić się tym widokiem, choć kotka patrzyła na mnie badawczo i zdawała się być w każdej
chwili gotowa do skoku. Wiedziałam, że muszę ją zostawić w tym miejscu, ale postanowiłam
choć troszkę ułatwić jej życie i zaczęłam ją dokarmiać. Po jakimś czasie kotka z dwoma
kociętami buszowała już po całym ogrodzie. Wciąż jednak zachowywała dystans. Nie
podchodziła, nie łasiła się, a ja nie próbowałam nawet jej do tego zachęcać. Moje dwie córeczki
były tym towarzystwem zachwycone, ale i one zaakceptowały fakt, że dzikie koty nie mają chęci
do nawiązywania bliższych kontaktów. Ludzie i koty schodziliby tak sobie z drogi bez końca,
gdyby nie pewne wydarzenie. Nadeszły upalne dni. Skwar był tak duży, że nawet smoła zaczęła
się topić i kapać z dachu na ziemię. Kocięta, zwykle rozbrykane, teraz wolały drzemać gdzieś w
trawie. Wyniosłam im wodę w miseczce i postawiłam pod drzewkiem wiśni. Byłam pewna, że w
taki upał muszą być spragnione. Do miseczki przybiegła jednak tylko dorosła kotka i jedno z
kociąt. Drugie jakoś dziwnie pokracznie gramoliło się w trawie i popiskiwało. Postanowiłam
sprawdzić, co się dzieje. Podeszłam powoli i ostrożnie wzięłam je na ręce. Dorosła kotka była
przy mnie jednym susem, ale nie zaatakowała. Krążyła wokół mnie z wyprężonym ogonem i
bacznie obserwowała. Ja tymczasem zrozumiałam, jaki problem miało kociątko. Do jego sierści z
jednego boku przykleił się ogromny kawał smoły. Prawdopodobnie kociątko ułożyło się gdzieś
na roztopionej smole, która teraz zakrzepła i była tak ciężka, że maleństwo nie było w stanie jej
udzwignąć. Do tego pewnie boleśnie ciągnęła i wyrywała sierść. Już na pierwszy rzut oka było
widać, że tej smoły odkleić się nie da. Jedyna możliwość to odciąć ją ostrożnie nożyczkami przy
samej skórze. Puściłam więc kociątko i poszłam poszukać w domu nożyczek do paznokci, które
są na tyle niewielkie, że łatwiej można nimi w tej skomplikowanej operacji manipulować. Kiedy
z nimi wróciłam, kotka już bez żadnych oporów pozwoliła mi wziąć znów kocię w ręce.
Usiadłam na schodkach i mozolnie, po odrobince odcinałam smołę wraz z przylepioną do niej
sierścią od skóry, tak by nie skaleczyć kotka. Operacja się udała. Po kilkunastu minutach maluch
ze śmiesznie wygolonym bokiem skakał już po całym ogrodzie i próbował wspinać się na
drzewko wiśniowe. Następnego dnia czekała mnie niespodzianka. Kiedy wyszłam przed dom na
schodki prowadzące do ogrodu, zobaczyłam, że w moją stronę idzie kotka. Z jej pyszczka
zwisało coś szmaragdowego. Miałam nadzieję, że się mylę, ale już za moment na schodkach
przed moimi stopami leżała martwa jaszczurka. Kotka podarowała mi z wdzięczności to, co
uznała za najcenniejsze. Niewiele pózniej koty wyprowadziły się gdzieś i nigdy więcej ich nie
widziałam. Nigdy też już żadna jaszczurka nie pojawiła się w moim ogrodzie.
W moim własnym domu zawsze były jakieś zwierzęta. Pamiętając o tym, jak trudno było
mi się pogodzić z niezłomnością mojej mamy w tej kwestii, dosyć łatwo ulegałam prośbom
swoich dzieci o przyjęcie pod dach kolejnego mieszkańca. Zresztą i mnie przecież obecność
zwierząt w domu sprawiała radość i wydawała się całkiem naturalna.
Zaczęło się od chomików. Najpierw pojawił się w naszym domu jeden i od początku były
z nim same kłopoty. Od pierwszego dnia siedział osowiały w kącie klatki, nie interesowało go
kółko do biegania ani specjalny tor do zabawy w chowanego. Prawie też nie jadł i po kilku
zaledwie dniach znalazłam go w klatce martwego. Prawdopodobnie był chory już w momencie,
gdy go kupowałam. Nie byłam pewna, czy chcę ryzykować po raz drugi, ale moje córeczki były
tak smutne, że postanowiłam odwiedzić znów sklep zoologiczny. Tym razem jednak uznałam, że
może dwa chomiki będą się razem czuły razniej. Obawiałam się jedynie, czy nie będą ze sobą
walczyć, ale sprzedawca zapewnił, że znajdzie dla mnie dwie samiczki, które nie są tak bojowe
jak samce i znacznie bardziej towarzyskie. Do domu więc wracałam z dwoma chomikami, a
raczej dwiema chomiczkami. Rzeczywiście przez chyba dwa czy trzy tygodnie chomiki czuły się
ze sobą doskonale. Bawiły się razem, równym rytmem biegały w jednym kółku niczym we
wspólnym kieracie, zgodnie jadły z tej samej miseczki i nawet zasypiały przytulone do siebie.
Któregoś dnia jednak zaczął się prawdziwy horror. Z klatki dobiegały jakieś piski i odgłosy
szamotaniny. Okazało się, że chomiki ze sobą walczą, gryząc się jak opętane. Stało się oczywiste,
że należy je rozdzielić, bo mogą sobie zrobić krzywdę. Została więc od razu zakupiona druga
klatka, kolejne kółko do biegania, miseczka, poidełko, tor przeszkód i jeden z chomików został
przeniesiony do swojego nowego domku. I tak już odtąd osobno mieszkały, zupełnie nie
sprawiając wrażenia, by za sobą tęskniły. Chowały się doskonale. Były wesołe i zdrowe, a ich
futerka lśniły. Kiedy jednak skończyły trzy lata, co jak na chomika jest wiekiem iście
matuzalemowym, zaczęły niedomagać, futerka im liniały i zrobiły się dużo mniej ruchliwe, a na
mnie spadły przy tym mało przyjemne obowiązki codziennego smarowania ich przepisaną przez
weterynarza maścią i podawania mikroskopijnych porcji antybiotyku wprost do pyszczków. [ Pobierz całość w formacie PDF ]