[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Trzeba mieć stalowe nerwy, by wy?
1 7C
trzymać za baterią przeciwczołgową. Jeśli nie trafi się w cel, to bez żadnego gadania
śmierć. W otwartych klapach wieżyczek widać wychylających się dowódców czołgów, którzy
wyraznie nie oczekują żadnego oporu.
- Ognia! - komenderuje Stary.
Cztery armaty ryczą jednocześnie. Pierwsze T 34 podskakują z gromowym hukiem i
teraz strach, przerazliwy strach już znikł. Już nie czuje się zimna, ruchy powtarzane tysiąc
razy stają się automatyczne, armaty grzmią, czołgi cofają się, płomienie wytryskują z
wieżyczek, stopiony metal tryska kulami ognia w niebo, ludzie zmieniają się w czarne
mumie. Taka jest śmierć żołnierza czołgisty. 19 nadjeżdżających T 34 pada w ten sposób
ofiarami płomieni i w szare niebo wznosi się ogromny grzyb, czarny jak atrament.
Chwila wytchnienia. A potem nadchodzi nowa fala T 34, tym razem prosto na baterię.
Nasze armaty strzelają z rozpaczliwą energią, teraz to oni albo my, ale amunicja się
wyczerpuje.
Tym razem Rosjanie wytropili baterię i posuwają się wolno, w deszczu pocisków,
pojedynek na śmierć i życie osiągnął punkt szczytowy. Siedemnastoletni artylerzysta skręca
się na śniegu, trafiony w kręgosłup, a krzyki jego bólu niemal zagłuszają odgłosy wystrzałów,
ale nikt już nikomu nie przychodzi z pomocą. Nie ma na to czasu! Raz po raz język żółtych
płomieni oznacza, że któryś olbrzym nadal jest w stanie nam szkodzić i potwory znów
przekraczają nasyp.
Nasi piechurzy uciekają, kładą się za baterią, gdzie jak sądzą są bezpieczni.
Nieszczęśni! Uciekają z jednego piekła do drugiego. Tutaj pociski artyleryjskie padają z
najwyższą dokładnością. Pojedynek staje się coraz gwałtowniejszy. Nie jesteśmy już ludzmi,
lecz maszynami, automatycznie wykonującymi swe piekielne zadanie. Wrzaski rannych
mieszają się z ochrypłymi rykami esesmanów.
Gruby Paul z Kolonii pada z przebitą piersią; Obergefreiter Duval z Sauerlandu wali
się na śnieg, mając oderwaną rękę; Unteroffizier Scheibe z Wup-pertalu ma dwie nogi odcięte
na wysokości kolan; granat artyleryjski zmienia strzelca Weissa z Wrocławia na nieopisaną
papkę. A czołgi zbliżają się bez przerwy.
Bezpośrednie trafienie w armatę Gregora rozwala ją, długa lufa wylatując w powietrze
odcina głowę ładowniczemu, którego ciało jeszcze przez chwilę stoi wyprostowane, z krwią
tryskająca jak z fontanny. Gregorowi puszczają nerwy. Zmieje się, śmieje się jak wariat,
ocierając zalaną krwią twarz, a potem pada na kolana i całym jego ciałem wstrząsa łkanie.
Nagle czołgi skręcają na południe, ich ryk oddala się, własnym oczom nie wierzymy!
Czemu odjeżdżają? Bitwa prawie się skończyła, a my zostajemy na miejscu, milczący,
osłupiali, nadal żywi! Pośród skrwawionych trupów, które już sztywnieją w przerazliwym
zimnie.
Wszystko wokół mnie się kręci, dymy saletry palą płuca i, nie mogąc nawet ruszyć
palcem, przyglądam się żołnierzowi piechoty morskiej, bandażującemu Legionistę, który
oberwał w czoło odłamkiem granatu. Niezwykłe szczęście! Tym razem wyjątkowo miał na
głowie hełm, gdyby nie to, zostałby oskalpowany.
Ale widzimy podbiegającego generała SS, przedzierającego sie przez śnieg wraz z
paru milczącymi żołnierzami.
- Wysadzcie armaty w powietrze. Zbiórka tam, w wąwozie.
Zakładamy ładunki dynamitu. Porta zapala lont i maszerujemy na punkt zborny. Z
pewnej odległości słyszymy grzmot potwornej eksplozji, bateria znika i za kilka godzin śnieg
wszystko przykryje.
Jest 38 stopni poniżej zera, morderczy wiatr zamiata step i policzkuje nas kryształkami
lodu. Gdziekolwiek spojrzeć, widać tylko zesztywniałe ciała, z rękami i nogami uniesionymi
ku czarnemu niebu. Przed naszą żałosną kolumną maszeruje generał milczący i zły. Gdy wiatr
unosi poły jego długiego płaszcza, ukazują się białe klapy munduru SS. Był obłąkany Już od
dawna zdaliśmy sobie z tego sprawę: to szaleniec, który szuka śmierci w boju i wyraznie chce
zabrać ze sobą w śmierć największą liczbę żołnierzy, jaką zdoła.
Wchodzimy do okopu przed zakolem Wołgi, u stóp pagórków, tworzących coś w
rodzaju trójkąta. Ale z naszego miejsca widać długie, maszerujące kolumny, idące przez
zamarzniętą rzekę i nazajutrz zaczyna się bombardowanie przez ciężką artylerię. Cztery razy
podmuch wyrzuca mnie z okopu; za ostatnim razem Porta przychodzi, by mnie podnieść,
jestem do takiego stopnia w szoku, że nie mogę już utrzymać się na nogach.
Drużynę sąsiadującą z naszą polewa deszcz granatów ze sprężonym powietrzem,
których skutki są niewyobrażalne. Nawet ruiny znów wybuchają plo-
IS.
- Niesłychane, że to się może jeszcze palić - mówi marynarz, kuląc się na dnie okopu.
Nadal nosi swój okrągły beret z powiewającymi z tyłu wstążkami.
Wcisnąłem się pod jakieś bloki betonu i ustawiłem mój karabin maszynowy w wąskiej
szparze, znalezionej instynktem frontowego żołnierza.
W milczeniu dzielimy się kawałkiem suchego chleba. Trzeba być od dawna głodnym,
by docenić smak suchego chleba!
Mgła z nad Wołgi wznosi się ku nam równocześnie z maszerującymi kolumnami. I
nagle natarcie! Sybiracy, demony zrodzone w lodzie i śniegu, podobni są w swych
watowanych mundurach do małych niedzwiedzi.
- Hurra Stalin!
Z drugiej strony naszej pozycji okop jest zburzony, zostaniemy otoczeni! Przez szparę
w betonie widzimy biegnące filcowe walonki, karabin maszynowy trzeszczy. Padają całymi
szeregami, uciekają przez pagórki, depcząc rannych i zabitych.
- Bagnet na broń! - komenderuje generał. - Na przód!
Biegnie pierwszy, szarżując jak dzikie zwierzę i kosząc wszystko swym pistoletem
maszynowym. Tym razem to wśród Sybiraków wybucha panika.
- Allah akbar! Niech żyje Legia! Niech żyje śmierć! - wyje mały Legionista, mknąc
śladem ge nerała.
Pijani krwią depczemy rannych, rozpruwamy brzuchy, dusimy w walce wręcz tak
przerazliwej, że
101
sam diabeł musiałby zadrżeć. Rosjanie, poganiani przez swych komisarzy
politycznych, kontratakują i padają setkami. Ich pozycje zostają zajęte, zniszczone, ich [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
Trzeba mieć stalowe nerwy, by wy?
1 7C
trzymać za baterią przeciwczołgową. Jeśli nie trafi się w cel, to bez żadnego gadania
śmierć. W otwartych klapach wieżyczek widać wychylających się dowódców czołgów, którzy
wyraznie nie oczekują żadnego oporu.
- Ognia! - komenderuje Stary.
Cztery armaty ryczą jednocześnie. Pierwsze T 34 podskakują z gromowym hukiem i
teraz strach, przerazliwy strach już znikł. Już nie czuje się zimna, ruchy powtarzane tysiąc
razy stają się automatyczne, armaty grzmią, czołgi cofają się, płomienie wytryskują z
wieżyczek, stopiony metal tryska kulami ognia w niebo, ludzie zmieniają się w czarne
mumie. Taka jest śmierć żołnierza czołgisty. 19 nadjeżdżających T 34 pada w ten sposób
ofiarami płomieni i w szare niebo wznosi się ogromny grzyb, czarny jak atrament.
Chwila wytchnienia. A potem nadchodzi nowa fala T 34, tym razem prosto na baterię.
Nasze armaty strzelają z rozpaczliwą energią, teraz to oni albo my, ale amunicja się
wyczerpuje.
Tym razem Rosjanie wytropili baterię i posuwają się wolno, w deszczu pocisków,
pojedynek na śmierć i życie osiągnął punkt szczytowy. Siedemnastoletni artylerzysta skręca
się na śniegu, trafiony w kręgosłup, a krzyki jego bólu niemal zagłuszają odgłosy wystrzałów,
ale nikt już nikomu nie przychodzi z pomocą. Nie ma na to czasu! Raz po raz język żółtych
płomieni oznacza, że któryś olbrzym nadal jest w stanie nam szkodzić i potwory znów
przekraczają nasyp.
Nasi piechurzy uciekają, kładą się za baterią, gdzie jak sądzą są bezpieczni.
Nieszczęśni! Uciekają z jednego piekła do drugiego. Tutaj pociski artyleryjskie padają z
najwyższą dokładnością. Pojedynek staje się coraz gwałtowniejszy. Nie jesteśmy już ludzmi,
lecz maszynami, automatycznie wykonującymi swe piekielne zadanie. Wrzaski rannych
mieszają się z ochrypłymi rykami esesmanów.
Gruby Paul z Kolonii pada z przebitą piersią; Obergefreiter Duval z Sauerlandu wali
się na śnieg, mając oderwaną rękę; Unteroffizier Scheibe z Wup-pertalu ma dwie nogi odcięte
na wysokości kolan; granat artyleryjski zmienia strzelca Weissa z Wrocławia na nieopisaną
papkę. A czołgi zbliżają się bez przerwy.
Bezpośrednie trafienie w armatę Gregora rozwala ją, długa lufa wylatując w powietrze
odcina głowę ładowniczemu, którego ciało jeszcze przez chwilę stoi wyprostowane, z krwią
tryskająca jak z fontanny. Gregorowi puszczają nerwy. Zmieje się, śmieje się jak wariat,
ocierając zalaną krwią twarz, a potem pada na kolana i całym jego ciałem wstrząsa łkanie.
Nagle czołgi skręcają na południe, ich ryk oddala się, własnym oczom nie wierzymy!
Czemu odjeżdżają? Bitwa prawie się skończyła, a my zostajemy na miejscu, milczący,
osłupiali, nadal żywi! Pośród skrwawionych trupów, które już sztywnieją w przerazliwym
zimnie.
Wszystko wokół mnie się kręci, dymy saletry palą płuca i, nie mogąc nawet ruszyć
palcem, przyglądam się żołnierzowi piechoty morskiej, bandażującemu Legionistę, który
oberwał w czoło odłamkiem granatu. Niezwykłe szczęście! Tym razem wyjątkowo miał na
głowie hełm, gdyby nie to, zostałby oskalpowany.
Ale widzimy podbiegającego generała SS, przedzierającego sie przez śnieg wraz z
paru milczącymi żołnierzami.
- Wysadzcie armaty w powietrze. Zbiórka tam, w wąwozie.
Zakładamy ładunki dynamitu. Porta zapala lont i maszerujemy na punkt zborny. Z
pewnej odległości słyszymy grzmot potwornej eksplozji, bateria znika i za kilka godzin śnieg
wszystko przykryje.
Jest 38 stopni poniżej zera, morderczy wiatr zamiata step i policzkuje nas kryształkami
lodu. Gdziekolwiek spojrzeć, widać tylko zesztywniałe ciała, z rękami i nogami uniesionymi
ku czarnemu niebu. Przed naszą żałosną kolumną maszeruje generał milczący i zły. Gdy wiatr
unosi poły jego długiego płaszcza, ukazują się białe klapy munduru SS. Był obłąkany Już od
dawna zdaliśmy sobie z tego sprawę: to szaleniec, który szuka śmierci w boju i wyraznie chce
zabrać ze sobą w śmierć największą liczbę żołnierzy, jaką zdoła.
Wchodzimy do okopu przed zakolem Wołgi, u stóp pagórków, tworzących coś w
rodzaju trójkąta. Ale z naszego miejsca widać długie, maszerujące kolumny, idące przez
zamarzniętą rzekę i nazajutrz zaczyna się bombardowanie przez ciężką artylerię. Cztery razy
podmuch wyrzuca mnie z okopu; za ostatnim razem Porta przychodzi, by mnie podnieść,
jestem do takiego stopnia w szoku, że nie mogę już utrzymać się na nogach.
Drużynę sąsiadującą z naszą polewa deszcz granatów ze sprężonym powietrzem,
których skutki są niewyobrażalne. Nawet ruiny znów wybuchają plo-
IS.
- Niesłychane, że to się może jeszcze palić - mówi marynarz, kuląc się na dnie okopu.
Nadal nosi swój okrągły beret z powiewającymi z tyłu wstążkami.
Wcisnąłem się pod jakieś bloki betonu i ustawiłem mój karabin maszynowy w wąskiej
szparze, znalezionej instynktem frontowego żołnierza.
W milczeniu dzielimy się kawałkiem suchego chleba. Trzeba być od dawna głodnym,
by docenić smak suchego chleba!
Mgła z nad Wołgi wznosi się ku nam równocześnie z maszerującymi kolumnami. I
nagle natarcie! Sybiracy, demony zrodzone w lodzie i śniegu, podobni są w swych
watowanych mundurach do małych niedzwiedzi.
- Hurra Stalin!
Z drugiej strony naszej pozycji okop jest zburzony, zostaniemy otoczeni! Przez szparę
w betonie widzimy biegnące filcowe walonki, karabin maszynowy trzeszczy. Padają całymi
szeregami, uciekają przez pagórki, depcząc rannych i zabitych.
- Bagnet na broń! - komenderuje generał. - Na przód!
Biegnie pierwszy, szarżując jak dzikie zwierzę i kosząc wszystko swym pistoletem
maszynowym. Tym razem to wśród Sybiraków wybucha panika.
- Allah akbar! Niech żyje Legia! Niech żyje śmierć! - wyje mały Legionista, mknąc
śladem ge nerała.
Pijani krwią depczemy rannych, rozpruwamy brzuchy, dusimy w walce wręcz tak
przerazliwej, że
101
sam diabeł musiałby zadrżeć. Rosjanie, poganiani przez swych komisarzy
politycznych, kontratakują i padają setkami. Ich pozycje zostają zajęte, zniszczone, ich [ Pobierz całość w formacie PDF ]