[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kiem serio i słucha tego, co się do niego mówi, a zwłaszcza tego, co mówi Paulina. Roztrząsa ten problem,
jednocześnie zajmując się sałatką z owoców morza, którą zajada. W końcu oznajmia, że nie może komen-
tować tego, ponieważ maszynopisy do niego nie trafiają, ale należy przyjąć, iż jeśli słowa mają pewną wa-
gę, to będą ją miały niezależnie od środka przekazu. Nie ma powodu, dla którego maszynopis nie miałby
oddziaływać tak samo jak druk. Hugh pyta, czy Paulinie smakują kraby w kokilce.
- Pyszne. Ale druk naprawdę jest bardziej przekonujący. Ma większe znaczenie. To dlatego, że
wiesz, iż maszynopis można jeszcze zmienić. A moja praca polega na wprowadzaniu zmian.
- Pewnie tak. Mogę odrobinę spróbować? Mam na myśli kokilkę.
Paulina podsuwa mu swój talerzyk. Hugh nabiera sobie sporo na widelec.
- Mmm. Bardzo smaczne. Powinienem był też to wziąć, znudziła mnie już trochę sałatka z owoców
morza. Aha... jak się ma Teresa?
- Znakomicie - odpowiada Paulina.
Hugh przygląda jej się badawczo, jakby ta odpowiedz go nie zadowalała.
- Wszystko dobrze, tak?
- Jak najbardziej. Pogoda jest wspaniała. W weekendy jezdzimy oglądać turystyczne atrakcje
wchodzące w zakres pracy naukowej, pracy Maurice'a, oczywiście.
- O raju! - wzdycha Hugh. - Naprawdę uważam, że powinnaś wrócić do Londynu.
R
L
T
Paulina potrząsa przecząco głową. Nie, zostanie tam. Z różnych powodów. Zresztą wydaje się, że to
lato będzie jednym z niewielu naprawdę ładnych.
- Stanowczo coś się z tobą stało - twierdzi Hugh. - Nigdy dotąd nie słyszałem, żebyś mówiła o po-
godzie.
Paulina się śmieje.
- Wobec tego wznieś rozmowę na wyższy poziom i powiedz mi, co teraz robisz.
Hugh był za Atlantykiem, odwiedzał klientów. Opowiada Paulinie o podróżach do Yale i do To-
ronto, gdzie negocjował sprzedaż rzadkich książek dla dużych bibliotek, a także do Nowego Jorku, gdzie
występował jako dostawca wybranych smakołyków dla pewnego gościa, który kolekcjonuje współczesne
pierwsze wydania.
- Wypełniłem największą lukę na jego półkach - chwali się Hugh. - Dostarczyłem mu Ulissesa w
pierwszym wydaniu.
- I on czyta te książki?
- Oczywiście, że nie, przecież one nie są do czytania!
- Nigdy nie zrozumiem bibliofilów - zauważa Paulina.
- Nikt ich nie rozumie. Na szczęście jest ich całkiem sporo dokoła, inaczej nie miałbym co robić.
Masz do czynienia z ludzmi, którzy mają na tym punkcie bzika. Pod innymi względami całkowicie nor-
malni. Ten facet w Nowym Jorku to makler giełdowy. Pierońsko bogaty i straszliwy nudziarz. Zabiera
mnie na niesamowicie dobry obiad, ale konwersacja raczej kuleje.
Paulina wyobraża sobie Hugha w tych podróżach, wędrującego po północnoamerykańskich mia-
stach w wyświechtanym ubraniu, z przeciwdeszczowym płaszczem przerzuconym przez ramię, z jakimś
tajemniczym skarbem w teczce. Widzi go, jak siedzi i pertraktuje w klimatyzowanych biurach, jak jada z
apetytem w starannie wybranych restauracjach, jak kładzie się spać w hotelowych pokojach.
- Gdzie się zatrzymujesz? W Nowym Jorku, na przykład?
Hugh wygląda na zaskoczonego, a potem mówi z lekkim zakłopotaniem:
- Hm, jeśli o to chodzi, w Nowym Jorku zatrzymuję się u pewnej pani. Znam ją od... och, od jakichś
dziesięciu lat, a może i więcej. To zadawniony układ.
Paulina wytrzeszcza oczy.
- Widzisz, rzecz polega na tym - ciągnie Hugh - że ona przyrządza zadziwiająco dobre śniadania.
To Włoszka, która ma delikatesy na Upper West Side, a także prowadzi mały, całkiem niezobowiązujący
hotelik ze śniadaniem dla kilku stałych klientów. Jej naleśniki to po prostu marzenie.
- Uwielbiam cię, Hugh - oświadcza Paulina.
- Ja też cię ogromnie lubię. Czy ten łosoś da się zjeść? Bo to danko z gołębia jest bardzo interesują-
ce.
Paulina składa kurtuazyjne wizyty w różnych wydawnictwach, dla których pracuje jako redaktorka.
Spędza też pewien czas na pogawędce z niegdysiejszą koleżanką z redakcji, w której kiedyś też siadywała
R
L
T
codziennie po kilka godzin; bada sama siebie, czy odczuwa nostalgię za pracą w zespole, i stwierdza, że
nie.
- Jakże się ma nasz Maurice? - pyta koleżanka.
- O ile wiem, Maurice ma się dobrze.
- A jak się posuwa praca nad wielkim dziełem?
- Chyba świetnie.
- James Saltash rozpuszcza wieści, że wiele szumu narobi ta książka o turystyce. Kontrowersyjna.
Nie dopuszcza żadnej krytyki.
- Nie wątpię - mówi Paulina.
- Ciekawy gość z tego Maurice'a - dorzuca koleżanka po chwili. Przygląda się Paulinie i zmienia
temat. - To co, zakopałaś się w tej głuszy na całe lato?
- Właśnie. Patrzę, jak rośnie pszenica na polu.
- To musi być coś takiego jak życie Rileya*. To nie to co nasze...
* Amerykański poeta 1853-1916 (przyp. tłum.).
Koleżanka z upodobaniem zaczyna opowiadać o szumnych zabawach w ich środowisku, zapewne,
by ukazać, ile Paulina traci, siedząc na wsi.
- A jeśli chodzi o pracę, co teraz robisz?
- Wstawiam przecinki w powieści o jednorożcach - mówi Paulina i zabiera się do odejścia.
 Nie - myśli, zjeżdżając na dół windą. - Nie, bawcie się sami. Wszystko na łapu-capu, w biegu,
wciąż krążyć, dążyć, nie móc zdążyć. Ploteczki, tak, tego mi brakuje. Na stałej pensji też można było bar-
dziej polegać niż na dorywczych pracach na zlecenie. Mimo to bawcie się sami".
Wychodzi z gmachu, jest wolna. Ma przed sobą mnóstwo pracy. Po jednorożcach czeka na nią ol-
brzymia relacja z prac przemysłu naftowego na Morzu Północnym i książka podróżnicza o Kaukazie.
Niemal dwadzieścia lat temu weszła do tego gmachu, a raczej do tego, gdzie poprzednio mieściło
się wydawnictwo, i po raz pierwszy w życiu podjęła stałą pracę. Zajmowała podrzędne stanowisko, a bu-
dynek mieścił się w zupełnie innym miejscu. Był to skromny dom przy jednej z ulic zachodniego Londynu,
w tym czasie prawdziwy dom firmy wydawniczej, która teraz zniknęła we władczym uścisku wielkiego
konglomeratu. Ten gmach poprzedza zielona szklana kolumna z hallem wejściowym, obficie wysłanym
dywanami, niewielu kolegów Pauliny wciąż tu pracuje. Ale wówczas, po raz pierwszy idąc do pracy, miała
wibrujące uczucie wolności. Nie wiedziała dobrze, czego ma się spodziewać, i była ciekawa, czy temu po-
doła, ale wiedziała, że ten dzień jest dla niej przełomowy. Koniec zależności w każdym znaczeniu tego
słowa. Odchodziła od Harry'ego, wchodziła w nowy kraj.
Harry wyjechał do Kalifornii, a Paulina poszła do pracy. W rezultacie odkryła, że nie tylko daje so-
bie świetnie radę, ale nawet jest lepsza niż większość pracowników. Niedługo zajmowała podrzędne sta-
R
L
T
nowisko. Dorastała. Szła naprzód i odchodziła zarazem. Lata z Harrym odpadały, odsunięte w jakiś inny
wymiar, gdzie dotąd istnieją jako opowiadanie; wiele szczegółów z niego zginęło, a przetrwała tylko garść
pełnych mocy momentów, z którymi nic nie można zrobić.
Budząc się w nocy w swoim londyńskim mieszkaniu, Paulina jest zdezorientowana. Słychać za
oknami jakąś wrzawę, której nie powinno być. Wtedy zdaje sobie sprawę, że nie jest w World's End, że
jest w mieście, a miasto przemawia dniem i nocą. Ludzie krzyczą na ulicy, bezładne, wrzaskliwe przekleń-
stwa, które nie ustają, najpierw jeden głos, potem drugi, niepojęta ulewa wzajemnych wymysłów. Paulina
podchodzi do okna i widzi, że hałas wznieca grupa młodych dziewczyn, nastolatek, które kotłują się na
chodniku, wrzeszcząc na siebie wzajem, skupiając się i rozlatując jak stado ptaków. Jest pierwsza po pół-
nocy. Paulina przygląda im się z niesmakiem, słuchając sprośnych słów i histerycznych oskarżeń. Czy są [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rafalstec.xlx.pl