[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dlaczego tak się stało, doprawdy nie wiem.
- Nie módl się teraz - powiedział staruszek zirytowanym głosem. - Kim jesteś,
chłopcze? Podałeś wcześniej jakieś imię, imię twojego ojca. Powtórz je. Drugi z
aniołów, który najpewniej znieruchomiał ze zdumienia, przełamał nagle swoje opory i
podszedł do mnie w ten sam bezszelestny sposób, jak gdyby twarde, mokre i brudne
kamienie nie mogły zranić ani pobrudzić jego bosych stóp.
- Po coś tu przyszedł, Seteusie? - zapytał. Patrzył na mnie jednak swymi jasnymi,
opalizującymi oczami z taką samą życzliwą uwagą, z taką samą troską i
wyrozumiałością.
- A ty jesteś z tego drugiego obrazu. Ciebie też znam i kocham z całego serca -
powiedziałem.
- Synu, do kogo to mówisz? - zapytał młodszy z mężczyzn. - Kogóż to kochasz z
całego serca?
- Och, a jednak mnie słyszycie - zwróciłem się do niego. - I rozumiecie moje słowa.
- Tak. Powiedz nam teraz, jak się nazywasz.
- Vittorio di Raniari - odparłem. - Przyjaciel i sojusznik Medyceuszy. Syn Lorenzo di
Raniariego, z Castello Raniari w północnej Toskanii. Mój ojciec nie żyje, on i reszta
mojej rodziny. Ale...
Obydwaj aniołowie stali tuż przede mną, przechylając ku sobie głowy. Wydawało się
wręcz, że śmiertelnicy - pomimo swojej ślepoty - nie byli w stanie zasłonić mnie
przed ich wzrokiem. Gdyby tylko starczyło mi odwagi, z pewnością bym ich dotknął.
Skrzydła anioła, który rozmawiał ze mną pierwszy, uniosły się nieco i odniosłem
wrażenie, iż z budzących się znowu do życia piór opadła chmurka złotego pyłu. Pióra
te drżały i pobłyskiwały, lecz nic zgoła nie mogło się równać z tym anielskim
obliczem, na którym malował się wyraz zdumienia i zamyślenia.
- Niech zaprowadzą cię do klasztoru św. Marka - powiedział Seteus. - Ci ludzie mają
dobre intencje. Zostaniesz umieszczony w mnisiej celi, gdzie zaopiekują się tobą
zakonnicy. Trudno o lepsze schronienie, ponieważ patronat nad tym przybytkiem
sprawuje sam Cosimo, a celę, o której mowa, zaprojektował Fra Giovanni.
- Ależ Seteusie, on świetnie o tym wie - odezwał się drugi z aniołów.
111
- Owszem, ale chciałem go jeszcze upewnić - odrzekł pierwszy anioł, wzruszając
ramionami. Spojrzał z lekkim zainteresowaniem na swego towarzysza. Nic chyba nie
było dla ich twarzy bardziej typowe aniżeli właśnie ów wyraz tłumionej ciekawości.
- Ale ty, Seteusie - powiedziałem - jeśli mogę cię tak nazywać... Czy zatem pozwolisz
im, by oni mnie stąd zabrali? Nie możesz tego uczynić. Nie zostawiaj mnie, proszę.
Zaklinam cię, błagam. Nie opuszczaj mnie.
- Musimy się z tobą rozstać - odparł drugi z aniołów. - Nie jesteśmy twoimi stróżami.
Dlaczego nie widzisz własnych aniołów?
- Poczekaj. Znam twoje imię. Ja je słyszę.
- Nie - rzekł stanowczym głosem, kiwając na mnie palcem, jakby miał przed sobą
niesforne dziecko.
Ale nie mógł mnie już powstrzymać.
- Znam twoje imię. Słyszałem je, gdyście się o coś spierali, a teraz słyszę je, patrząc
na twoją twarz. Ramiel, tak cię zwą.
Obydwaj strzeżecie Fra Filippa.
- To katastrofa - szepnął Ramiel. Wyglądał na szczerze zatroskanego. - Jak mogło do
tego dojść?
Seteus jedynie pokręcił głową i znowu uśmiechnął się pogodnie.
- To musi służyć czemuś dobremu. Musimy mu towarzyszyć. Po prostu musimy.
- W tej chwili? Teraz mamy z nim iść? - zapytał Ramiel.
W jego stanowczym głosie nie było wszakże cienia gniewu. Jego myśli wydawały się
oczyszczone ze wszelkich niższych emocji, tak zresztą być musiało i tak w istocie
było.
Seteus pochylił się nad staruszkiem, który - rzecz jasna - widzieć ni słyszeć go nie
mógł, i powiedział mu do ucha:
- Zaprowadz tego chłopca do klasztoru św. Marka. Niechaj umieszczą go w
przyzwoitej celi. Stać go na to, ma pieniądze. I niech się nim zajmą, aby wrócił do
zdrowia.
Następnie anioł spojrzał na mnie.
112
- Pójdziemy z tobą. - Nie możemy - zaprotestował Ramiel. - Nie wolno nam
opuszczać posterunku. Musielibyśmy mieć pozwolenie.
- Ale my już je mamy. Wiem, że tak jest - powiedział Seteus. - Czyżbyś nie widział, co
się tu wydarzyło? On nas zobaczył, usłyszał, zna twoje imię, a moje i tak by jakoś
poznał, nawet gdybym go nie wyjawił. Biedny Vittorio, jesteśmy z tobą.
Kiwnąłem głową. Omalże nie rozpłakałem się, słysząc te słowa. Cała ulica zrobiła się
cicha, ponura, bez wyrazu. Tym ostrzej odcinały się od otoczenia świetliste postacie
aniołów. Otaczał ich delikatny blask, jak gdyby niebiański materiał ich szat poddawał
się działaniu niewidzialnych prądów powietrza, których śmiertelnik poczuć nie mógł.
- To nie są nasze prawdziwe imiona - rzekł do mnie Ramiel karcącym, acz łagodnym
głosem, jakim strofuje się małe dziecko.
Seteus uśmiechnął się.
- Ale możesz nas tak nazywać, Vittorio - powiedział.
- Tak, zabierzmy go do Zw. Marka - odezwał się stojący przy mnie mężczyzna. - W
drogę. Niech zajmą się tym zakonnicy.
Popchnięto mnie w stronę wylotu ulicy.
- W klasztorze św. Marka dobrze się tobą zaopiekują - rzekł Ramiel w taki sposób,
jakby się ze mną żegnał. Mimo to obydwaj aniołowie szli kilka kroków za nami.
- Niech żaden z was mnie nie opuszcza. Nie wolno wam! - powiedziałem do aniołów. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
dlaczego tak się stało, doprawdy nie wiem.
- Nie módl się teraz - powiedział staruszek zirytowanym głosem. - Kim jesteś,
chłopcze? Podałeś wcześniej jakieś imię, imię twojego ojca. Powtórz je. Drugi z
aniołów, który najpewniej znieruchomiał ze zdumienia, przełamał nagle swoje opory i
podszedł do mnie w ten sam bezszelestny sposób, jak gdyby twarde, mokre i brudne
kamienie nie mogły zranić ani pobrudzić jego bosych stóp.
- Po coś tu przyszedł, Seteusie? - zapytał. Patrzył na mnie jednak swymi jasnymi,
opalizującymi oczami z taką samą życzliwą uwagą, z taką samą troską i
wyrozumiałością.
- A ty jesteś z tego drugiego obrazu. Ciebie też znam i kocham z całego serca -
powiedziałem.
- Synu, do kogo to mówisz? - zapytał młodszy z mężczyzn. - Kogóż to kochasz z
całego serca?
- Och, a jednak mnie słyszycie - zwróciłem się do niego. - I rozumiecie moje słowa.
- Tak. Powiedz nam teraz, jak się nazywasz.
- Vittorio di Raniari - odparłem. - Przyjaciel i sojusznik Medyceuszy. Syn Lorenzo di
Raniariego, z Castello Raniari w północnej Toskanii. Mój ojciec nie żyje, on i reszta
mojej rodziny. Ale...
Obydwaj aniołowie stali tuż przede mną, przechylając ku sobie głowy. Wydawało się
wręcz, że śmiertelnicy - pomimo swojej ślepoty - nie byli w stanie zasłonić mnie
przed ich wzrokiem. Gdyby tylko starczyło mi odwagi, z pewnością bym ich dotknął.
Skrzydła anioła, który rozmawiał ze mną pierwszy, uniosły się nieco i odniosłem
wrażenie, iż z budzących się znowu do życia piór opadła chmurka złotego pyłu. Pióra
te drżały i pobłyskiwały, lecz nic zgoła nie mogło się równać z tym anielskim
obliczem, na którym malował się wyraz zdumienia i zamyślenia.
- Niech zaprowadzą cię do klasztoru św. Marka - powiedział Seteus. - Ci ludzie mają
dobre intencje. Zostaniesz umieszczony w mnisiej celi, gdzie zaopiekują się tobą
zakonnicy. Trudno o lepsze schronienie, ponieważ patronat nad tym przybytkiem
sprawuje sam Cosimo, a celę, o której mowa, zaprojektował Fra Giovanni.
- Ależ Seteusie, on świetnie o tym wie - odezwał się drugi z aniołów.
111
- Owszem, ale chciałem go jeszcze upewnić - odrzekł pierwszy anioł, wzruszając
ramionami. Spojrzał z lekkim zainteresowaniem na swego towarzysza. Nic chyba nie
było dla ich twarzy bardziej typowe aniżeli właśnie ów wyraz tłumionej ciekawości.
- Ale ty, Seteusie - powiedziałem - jeśli mogę cię tak nazywać... Czy zatem pozwolisz
im, by oni mnie stąd zabrali? Nie możesz tego uczynić. Nie zostawiaj mnie, proszę.
Zaklinam cię, błagam. Nie opuszczaj mnie.
- Musimy się z tobą rozstać - odparł drugi z aniołów. - Nie jesteśmy twoimi stróżami.
Dlaczego nie widzisz własnych aniołów?
- Poczekaj. Znam twoje imię. Ja je słyszę.
- Nie - rzekł stanowczym głosem, kiwając na mnie palcem, jakby miał przed sobą
niesforne dziecko.
Ale nie mógł mnie już powstrzymać.
- Znam twoje imię. Słyszałem je, gdyście się o coś spierali, a teraz słyszę je, patrząc
na twoją twarz. Ramiel, tak cię zwą.
Obydwaj strzeżecie Fra Filippa.
- To katastrofa - szepnął Ramiel. Wyglądał na szczerze zatroskanego. - Jak mogło do
tego dojść?
Seteus jedynie pokręcił głową i znowu uśmiechnął się pogodnie.
- To musi służyć czemuś dobremu. Musimy mu towarzyszyć. Po prostu musimy.
- W tej chwili? Teraz mamy z nim iść? - zapytał Ramiel.
W jego stanowczym głosie nie było wszakże cienia gniewu. Jego myśli wydawały się
oczyszczone ze wszelkich niższych emocji, tak zresztą być musiało i tak w istocie
było.
Seteus pochylił się nad staruszkiem, który - rzecz jasna - widzieć ni słyszeć go nie
mógł, i powiedział mu do ucha:
- Zaprowadz tego chłopca do klasztoru św. Marka. Niechaj umieszczą go w
przyzwoitej celi. Stać go na to, ma pieniądze. I niech się nim zajmą, aby wrócił do
zdrowia.
Następnie anioł spojrzał na mnie.
112
- Pójdziemy z tobą. - Nie możemy - zaprotestował Ramiel. - Nie wolno nam
opuszczać posterunku. Musielibyśmy mieć pozwolenie.
- Ale my już je mamy. Wiem, że tak jest - powiedział Seteus. - Czyżbyś nie widział, co
się tu wydarzyło? On nas zobaczył, usłyszał, zna twoje imię, a moje i tak by jakoś
poznał, nawet gdybym go nie wyjawił. Biedny Vittorio, jesteśmy z tobą.
Kiwnąłem głową. Omalże nie rozpłakałem się, słysząc te słowa. Cała ulica zrobiła się
cicha, ponura, bez wyrazu. Tym ostrzej odcinały się od otoczenia świetliste postacie
aniołów. Otaczał ich delikatny blask, jak gdyby niebiański materiał ich szat poddawał
się działaniu niewidzialnych prądów powietrza, których śmiertelnik poczuć nie mógł.
- To nie są nasze prawdziwe imiona - rzekł do mnie Ramiel karcącym, acz łagodnym
głosem, jakim strofuje się małe dziecko.
Seteus uśmiechnął się.
- Ale możesz nas tak nazywać, Vittorio - powiedział.
- Tak, zabierzmy go do Zw. Marka - odezwał się stojący przy mnie mężczyzna. - W
drogę. Niech zajmą się tym zakonnicy.
Popchnięto mnie w stronę wylotu ulicy.
- W klasztorze św. Marka dobrze się tobą zaopiekują - rzekł Ramiel w taki sposób,
jakby się ze mną żegnał. Mimo to obydwaj aniołowie szli kilka kroków za nami.
- Niech żaden z was mnie nie opuszcza. Nie wolno wam! - powiedziałem do aniołów. [ Pobierz całość w formacie PDF ]