[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Jestem Bob Randall.
Gdy Andrea usiadła po drugiej stronie biurka, sięgnął po kartę. Na palcu
błysnęła mu złota obrączka. Cholera.
- Chce pani o tym pomówić? - spytał Randall. Andrea jęknęła w duchu. Co
teraz? Czy będzie
musiała wytłumaczyć się przed lekarzem? To nie jego interes. Zabieg był
całkowicie legalny - codziennie przechodziły go setki kobiet, a tysiące innych
powinny go przejść. Była o tym przekonana. Lekarz zdawał się czytać w jej
myślach.
- Nie chodzi mi o stronę formalną - powiedział. - Miałem na myśli sam
zabieg.
- To znaczy, że nie zamierza mnie pan obwiniać? - spytała Andrea.
Randall wzruszył ramionami.
- To pani życie, pani ciało i nikt poza panią nie ma prawa mówić, co należy z
nim zrobić. Jest pani wystarczająco dorosła, żeby wiedzieć, co robi, a jeśli jest
pani tak zdrowa, jak stoi w karcie, nie powinno być żadnych powikłań.
Wyjdzie pani stąd za niewiele ponad godzinę.
Andrea wahała się zaledwie przez moment. Chociaż wcześniej doktor Randall
obiecał, że nie będzie wygłaszał kazań, nie uwierzyła mu. Ale dotrzymał
słowa.
%7ładnych pytań, żadnych kontrargumentów. Skinęła głową.
- Zróbmy to. Lekarz zabrał ją do innego pomieszczenia
i zostawił samą. Włożyła na siebie szpitalną koszulę. Zjawił się z pielęgniarką.
Sprawdził ciśnienie i tętno, oddech i odruchy. Osłuchał serce i płuca, obmacał
brzuch, a potem kazał się położyć na plecach i rozłożyć nogi na podpórkach.
- Ostatnia okazja, żeby zmienić zdanie - powiedział.
- Jedzmy - rzekła Andrea. - Miejmy to już z głowy.
Po kwadransie było po wszystkim. Zabiegi okazał się zaskakująco mało
nieprzyjemny, najbardziej niemiły w chwili rozszerzania szyjki macicy, ale
nawet to nie bardzo bolało.
- To wszystko? - zapytała, gdy pielęgniarka wzięła się do sprzątania małego
pokoju zabiegowego.
- To wszystko, co było do zrobienia - odparł lekarz. - Chciałbym, żeby pani
teraz poleżała i odpoczęła przez jakieś pół godziny. Obejrzę panią i
sprawdzę, czy nie wynikły jakieś kłopoty, choć tak naprawdę nie spodziewam
się żadnych. To bardzo prosty zabieg i znam się na rzeczy.
Czterdzieści minut potem Andrea była z powrotem na ulicy. Przestało mżyć.
Pierwsze, co zrobiła, gdy wyszła z ceglanego budynku, w któ-
rym rozwiązała najgorszy ze swoich problemów, to sięgnęła do torebki i
wyjęła papierosy.
Papierosy i zapalniczkę, którą Rebeka dala jej wczoraj.
Nacisnęła przycisk ukryty w szyi smoka, zapaliła papierosa i wciągnęła dym
głęboko w płuca, wreszcie czując, jak opuszcza ją napięcie towarzyszące jej
przez cały dzień.
Rebeka.
Będzie musiała przeprosić Rebekę za to, co powiedziała jej dziś rano.
Będzie tez musiała podziękować za upominek. Nadal trzymała zapalniczkę w
dłoni, która teraz, gdy słońce przebiło się przez chmury, zalśniła jasno.
Andrea podniosła ją do góry, spojrzała w czerwone ślepia i znów ścisnęła.
Trzask. Trysnął jęzor płomienia, zamigotał w lekkim powiewie.
Andrea długo wpatrywała się w zapalniczkę. Czerwone ślepia błyskały ku
niej gorejącym światłem, które zdawało się nie pochodzić od słońca, ale z
głębi smoczego ciała. Płonące szkarłatem ślepia hipnotyzowały. Prawie
nieświadoma tego, co czyni, uniosła w górę drugą rękę.
Bardzo powoli przysunęła dłoń ku gorejącemu językowi.
Gdy płomień dotknął skóry, nie zabolało. Wcale a wcale.
Rozdział 7
Zapadał zmierzch, kiedy Andrea zajechała pod dom matki. W całym
kwartale, poza sąsiadują-cym domostwem Hartwicków, okna płonęły już
światłami, a przez cienkie firanki widać było fragmenty ciepłych
zapraszających wnętrz. Tyl-ko dom matki stał mroczny i jeśli nie liczyć
ćmiącej się żarówki na werandzie, która dawała jedynie pewne
bezpieczeństwo na stopniach, ale wcale nie zapraszała do Zrodka, wydawał
się opuszczony. Niemniej jednak Andrea była pew-na, że matka jest w domu.
Niemal czuła bezlitos-ną osobowość Marty, niemal widziała ją na klęczniku,
przesuwającą w palcach paciorki ró-żańca, podczas mamrotanego  Zdrowaś
Mario, Matko Boża. Módl się za nami teraz i w godzi-nę..." Tyle że matka
będzie recytowała w kółko łacińskie formułki, nie bardziej rozumiejąc to, co
duka, niż córkę, którą wychowała.
Andrea zgasiła silnik, ale zamiast wysiąść,
sięgnęła do torebki, znalazła papierosy i zapaliła. Gdy siedziała tak, paląc
papierosa, bezmyślnie gasiła i zapalała zapalniczkę, obserwując, jak płomień
szybko wystrzela, a potem gaśnie. Papieros był wypalony jedynie do połowy,
gdy drgnęła słysząc stukanie o szybę, i ujrzała Rebekę zaglądającą z
niepokojem do środka.
- Andrea? Nic ci nie jest?
Zdusiła papierosa w popielniczce i wysiadła z samochodu.
- Wszystko gra.
Westchnęła ze świadomością, że wcale wszystko nie gra. Pierwsze straszliwe
wątpliwości opanowały ją, jeszcze zanim zdążyła wsiąść do samochodu. Cały
czas usiłowała sobie wmawiać, że postąpiła właściwie, ale nadal nie potrafiła
wyzbyć się dręczącego uczucia, że mogła inaczej rozwiązać całą sytuację. Z
pewnością mogła znalezć jakąś pracę. Wszędzie spotykało się pracujące
ciężarne kobiety, wiele z nich aż do ostatniego tygodnia przed rozwiązaniem
czy coś koło tego. A po urodzeniu dziecka byłoby wiele możliwości. Mogła
oddać dziecko do adopcji albo nawet zatrzymać je i...
Przestań! - ucięła te mrzonki. Jest po sprawie. Załatwione.
Rebeka nadal wpatrywała się w nią zaniepokojona. Andrea stanęła na
krawężniku i zmusiła się do uśmiechu.
- Hej, jest w porządku - powiedziała. - Nic mi nie będzie. I słuchaj,
przepraszam cię za rano, co? Wiesz, miałam poranne nudności i czułam się
wymięta, no i... nawinęłaś się, więc ulżyłam sobie na tobie. Przykro mi. A
zapalniczka naprawdę mi się podoba. Używałam ją cały dzień.
- Ale przecież jak się ma dziecko... - zaczęła Rebeka, lecz Andrea nie dała jej
skończyć.
- Przestaniesz truć? Powiedziałam, że wszystko będzie w porządku. No, jak? -
Były na werandzie i gdy Rebeka otworzyła drzwi, Andrea poczuła znajomą,
duszącą woń kadzidła i świec i usłyszała buczenie kościelnych śpiewów pusz-
czanych z płyty. - Modli się, no nie?
Rebeka skinęła głową.
- Właśnie brałam się do kolacji.
- Pomogę. - Andrea powiesiła płaszcz w schowku na ubrania i poszła za
Rebeką do kuchni. Stół był nakryty na dwie osoby.
Rebeka zauważyła wzrok Andrei na dwóch nakryciach; poczerwieniała.
- Nie wiedziałam, czy będziesz czy nie - uspra-wiedliwiła się szybko. - Położę
jeszcze jedno...
- Na miłość boską, Rebeko, wyluzuj się. Przygotuję sobie nakrycie. - [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rafalstec.xlx.pl