[ Pobierz całość w formacie PDF ]

76
 Tak będzie najlepiej. Zostanę na powierzchni i będę modlić się
do naszego Boga.
Uścisnął ich szybko i pospiesznie oddalił się w bezpieczniejsze
miejsce.
Doktor Cooper podszedł wraz z dziećmi do krawędzi groty i spoj-
rzał w dół wprost w przerażający wir gęstego, czerwonego dymu,
który wznosił się, wspinał po ścianach leja jak cyklon. Gardziel Smo-
ka w pełni zasługiwała na swą nazwę  zdawało im się teraz, że
chce ich wszystkich połknąć.
Na szczęście schody miały bardzo mocną konstrukcję i przetrwa-
ły dotychczasowe wstrząsy. Weszli na nie ostrożnie i trzymając się
poręczy zaczęli powoli, krok za krokiem, twarzą do kamiennej ścia-
ny, schodzić w głąb. Wiatr targał ich ubraniami i włosami, ziarna pia-
sku i pyłu smagały ich jak grad.
Stopień w dół i jeszcze jeden, i jeszcze jeden. Czasem wiatr ude-
rzał w nich z ogromną siłą i rzucał na skały. Chwytali się wtedy za
ramiona i szli dalej, w dół, w dół, wprost w serce groty. A ona zda-
wała się oddychać... Wiatr pulsował rytmicznie, uderzał najpierw
mocnym, gorącym tchnieniem, potem słabł na chwilę; po chwili
kolejne uderzenie wichru nieomal parzyło ich swym gorącym od-
dechem.
 Tato  krzyknęła Lila  nie damy rady!
 Nasz Bóg jest potężniejszy  odpowiedział doktor Cooper. 
Nie mamy wyboru. Musimy spróbować.
Po pewnym czasie zejście stało się bardziej łagodne, a przez to ła-
twiejsze. W końcu dotarli do dna groty.
Mogli teraz lepiej się przyjrzeć rozszalałemu wirowi wznoszą-
cemu się nad ich głowami. Na ugiętych nogach, blisko przy ziemi,
szli w głąb korytarza, opierając się o kamienne ściany w momentach
szczególnie silnych wstrząsów.
 Panie prezydencie!  zaczęli nawoływać.  Panie prezyden-
cie, gdzie pan jest?  Lecz znikąd nie było odpowiedzi.
Gdy tak szli skuleni wzdłuż ściany, wiejący wicher sprawił, iż
przez moment mieli wrażenie jakby pędzili, poruszając się z oszała-
miającą wręcz prędkością. Musieli przytrzymać się ściany, by zacho-
wać równowagę. W końcu dotarli do komnaty.
Błyskawicznie padli na twarz, osłaniając głowy rękami.
77
 Nasz Bóg jest potężniejszy  krzyknął Jay dla dodania so-
bie odwagi.
Nigdy przedtem nie widzieli czegoś tak przerażającego. Drzwi
w odległym końcu sali wyglądały jak słońce podczas całkowitego za-
ćmienia. Ich powierzchnia była ciemna, może lekko tylko rozświetlo-
na różową poświatą, lecz wokół brzegów jaśniało oślepiające, czer-
wone światło, którego promienie strzelały we wszystkich kierunkach
i przebijały krwawymi smugami kłęby dymu, wypełniające komna-
tę. Czarne opary gazu wydostawały się przez szpary między kamien-
ną ścianą i drzwiami. Drzwi trzeszczały, dudniły, wibrowały ogłu-
szającym buczeniem jakby miliona gigantycznych szerszeni, które
wściekle tłukły się po drugiej stronie wrót. Wydawało się, że wro-
ta oddychają, że na przemian rosną i maleją, podczas gdy w rzeczy-
wistości cały czas poruszały się do przodu, wytrwale pchane od we-
wnątrz, centymetr po centymetrze, przez jakąś niewiarygodnie po-
tężną siłę.
 Musimy znalezć klucz!  krzyknął doktor Cooper.
 Spójrzcie na dziurę od klucza!
Jay i Lila ujrzeli, jak ostry promień światła wystrzela niczym la-
ser przez dziurkę od klucza i krąży nad ich głowami jak światło la-
tarni morskiej.
 Drzwi zostały otwarte!  wyjaśnił doktor Cooper.
 Musimy znalezć klucz! Może da się je z powrotem zamknąć!
Podnieśli się z ziemi i zaczęli przeszukiwać komnatę. Doktor
Cooper szedł z jednej strony, Jay  z drugiej, a Lila  pośrodku.
W purpurowym świetle drzwi szukali prezydenta.
Olbrzymie wrota wydały z siebie kolejny, przerazliwy jęk i wy-
brzuszyły się o następne kilka centymetrów.
Lila biegła między skałami i głazami, rozglądając się wokoło
i wołając prezydenta. Słyszała, jak jej ojciec i brat robią dokładnie to
samo. Wszyscy troje nieubłaganie zbliżali się do drzwi, coraz wyraz-
niej czuli bijący stamtąd żar.
Dziewczynka wspięła się na zagradzającą jej drogę skałę, potem
przeszła na drugą stronę i niespodziewanie napotkała tam prezyden-
ta. Al-Dallam siedział nieruchomo, oparty o skałę i z szeroko otwar-
tymi z przerażenia ustami patrzył na drzwi niewidzącymi oczami.
 Jay! Tato! Tutaj, do mnie!
78
Już po chwili Jay i doktor Cooper znalezli się przy niej. Doktor
nachylił się i potrząsnął osłupiałym prezydentem.
 Panie prezydencie! Panie prezydencie!
Przez moment nie byli pewni, czy Al-Dallam w ogóle jeszcze żyje.
 Jest w szoku  stwierdził Jay.
 Albo jeszcze gorzej!  odrzekł doktor Cooper. Nagle rozległ
się głośniejszy niż wszystkie poprzednie, mrożący krew w żyłach,
metaliczny jęk, który odbił się echem w całej sali. Drzwi posunęły
się o dalsze kilkanaście centymetrów, a nowa fala gorąca owiała im
twarze. I wtedy Jay zobaczył to, czego szukali.
 Tato! W jego ręku!
Dłoń Al-Dallama zamykała się kurczowo na magicznym kluczu.
Jay starał się wyrwać go z ręki prezydenta, lecz sparaliżowane stra-
chem palce nie chciały ustąpić.
 Proszę, panie prezydencie  odezwał się chłopiec.  Niech
mi pan pozwoli wziąć klucz. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rafalstec.xlx.pl