[ Pobierz całość w formacie PDF ]
krótko obcięte. Dawes zrozumiał, że ten wynędzniały cherlak
ma za sobą dni męki nie mniej może dotkliwej niż jego
długotrwałe tortury.
Dnia następnego Frere złożył wizytę w szpitalu. Po-
chwalił Rufusa za wytrzymałość i męstwo i oznajmił, że
chce go mianować strażnikiem. Więzień odwrócił się do
dręczyciela pobliznionymi plecami i nie odpowiedział sło-
wem.
Obawiam się - rzekł nazajutrz wielebny North że
zyskałeś w komendancie nieprzejednanego wroga. Dlaczego
nie przyjąłeś jego propozycji?
Dawes zmierzył kapelana pogardliwym wzrokiem.
Musiałbym szpiegować i zdradzać towarzyszy. Ja nie z
takich.
Duchowny począł mówić o nadziei, skrusze, odpusz-
czeniu win i odkupieniu.
Kto mnie ma odkupić, co? Chrystus musiałby umrzeć
po raz drugi, żeby takiego jak ja uratować.
North wspomniał wówczas o nieśmiertelności.
Jest przecież inne życie ciągnął. Nie zaprzepasz-
czaj szczęścia, jakie może cię w nim czekać. Masz przed sobą
przyszłość, nieskończenie długą przyszłość.
Liczę, że nie mam takiej przyszłości odparła ofiara
doskonałego systemu penitencjarnego. - Chcę tylko spać,
spać i nie obudzić się nigdy.
Tym razem opór był złamany jak należy, chociaż Dawes
zachował tyle siły woli, że potrafił odrzucić wznawianą
kilkakrotnie propozycję komendanta.
445
Nie chwycę tej przynęty powiedział Northowi
gdyby mnie nawet ćwiartowali na sztuki.
North współczuł mu i zaklinał, by duch nieujarzmiony
zmiłował się nad sponiewieranym ciałem. Wszystko na
próżno. Wreszcie zbłąkane i udręczone serce kapelana dało
mu klucz do szyfru życia nieszczęśliwego więznia.
To szlachetny charakter, który poniósł klęskę myślał
North. Jaką tajemnicę mogą kryć jego dzieje?"
Z drugiej strony Dawes dostrzegał różnicę między
innymi duchownymi a tym szczególnym kapelanem czło-
wiekiem pełnym zapału, a zarazem smutku, surowym
i jednocześnie tkliwym. Poczynał zastanawiać się, czemu
ów przewodnik duchowy ma zapadłe policzki, niepewne
ruchy, wzrok gorejący dziwnym blaskiem. Próbował odgad-
nąć, jakie cierpienia tkwią u zródła żarliwych modlitw
i wezbranych natchnieniem nauk szeptanych co dnia nad
nędzną szpitalną pryczą. A zatem osobliwa więz sympatii
zaczynała łączyć parę ludzi kapłana i zatwardziałego
grzesznika.
Pewnego dnia więz owa zacieśniła się tak, że targnęła
boleśnie obydwoma sercami. Podczas odwiedzin u chorego
kapelan miał kwiat przypięty do surduta. Dawes pożerał go
łakomym wzrokiem i wreszcie, gdy wielebny North miał
odejść, poprosił cicho;
Panie North... czy... czy mógłby mi pan zostawić ten
pączek róży?
Duchowny zawahał się, jak gdyby toczył wewnętrzną
walkę, niebawem jednak złożył kwiat na ogorzałej, zrogowa-
ciałej dłoni więznia. Rufus poczekał, aż drzwi zamkną się
za gościem, a następnie podniósł do ust cenną zdobycz.
Ale North przypomniał coś sobie i wrócił nagle do szpitalnej
cełi. Skrzyżowały się spojrzenia dwu mężczyzn. Twarz
więznia poczerwieniała, kapelana pokryła się śmiertelną
bladością. Nie przemówili słowem, lecz poczuli się bliżsi
sobie, obydwaj bowiem całowali pączek róży zerwany pal-
cami Sylwii.
446
Viii Kartki z dziennika
wielebnego Jamesa Northa
21 pazdziernika
Jeżeli zachowam ostrożność, nic nie przytrafi mi się
w ciągu co najmniej sześciu miesięcy, bo ostatni atak trwał
dłużej, niż przewidywałem. Podobny paroksyzm zabije mnie
kiedyś i nie będę tego żałował.
Ciekawe, czy mój powiernik (zaczynam nienawidzić tego
słowa) wezmie mi za złe próbę własnej obrony? Czy obruszy
się, gdy powiem, że słabość swoją poczytuję za chorobę?
W opinię taką wierzę głęboko i uczciwie. Muszę upijać się,
jak szaleniec musi wrzeszczeć i bredzić. Nie mam na to rady.
Zapewne działoby się inaczej, gdybym był zadowolony
z życia, gdybym miał żonę, dzieci i sprawy familijne za-
przątające myśli. Jestem jednak ponurym, nieszczęsnym
samotnikiem odgrodzonym od miłości, żartym przez melan-
cholię, nękanym tłumionymi tęsknotami i sam dla siebie
stanowię żywą torturę. Myślę o ludziach szczęśliwych,
otoczonych czułymi rodzinami, o takich, co kochają i są
kochani, na przykład o komendancie wyspy Norfolk. Rodzi
się wówczas we mnie ohydna, dzika bestia, której pragnień
niepodobna zaspokoić: można je tylko utopić w ogłupiającej
brandy.
Pełen skruchy, przejęty grozą ślubuję, że będę wiódł inne
życie. Odrzekam się od brandy, mam szczery zamiar pić
jedynie wodę. Mdło mi się robi na widok albo zapach
alkoholu. Przez kilka tygodni wszystko idzie jak najlepiej.
Ale stopniowo staję się coraz bardziej nerwowy, przygnę-
biony, pochmurny. Palę i znajduję pewną ulgę, lecz umiar
nie chodzi w parze z moją naturą. Z dnia na dzień po-
większam dozę tytoniu. Zamiast pięciu fajek zaczynam
palić sześć lub siedem, potem nawet dwanaście. Następnie
spadam do trzech czy czterech, aby pewnego dnia skoczyć
nagle do jedenastu i wreszcie stracić rachubę. Nadmierne
palenie pobudza umysł. Jestem znów bystry, żywy, wesoły.
Ale z rana mam nieprzyjemną suchość w ustach, piję więc
trochę, aby (dosłownie) zwilżyć język. Umiarkowane ilości
447
wina lub piwa robią mi dobrze i nadal wszystko układa się
pomyślnie. Ruchy mam sprężyste, dłonie chłodne i pewne,
umysł niezmącony. Zaczynam wierzyć, iż mam silną wolę.
Jestem zrównoważony, ufny, pełen nadziei. Potem nad-
chodzi okres straszliwej melancholii. Na godziny popadam
w odrętwienie, w żałosną zadumę. Ziemia, niebo, morze
wszystko wydaje mi się puste, jałowe, bezbarwne. %7łycie
stanowi nieznośne brzemię. Marzę o śnie, a kiedy zasnę,
budzę się rozpaczliwym wysiłkiem, bo dręczą mnie przeraża-
jące koszmary. Wieczorem mówię: Boże, daj, aby nadszedł
już ranek", rano zaś: Boże, daj, aby nadszedł już wieczór".
Odczuwam wstręt do siebie i całego otoczenia. Jestem
otępiały, pozbawiony pragnień, przyduszony do ziemi cięża-
rem nad siły, niby brzemieniem Saula. Wiem, co wróci mi siły
żywotne, a zarazem pogrąży mnie w jeszcze bardziej prze-
pastnej otchłani rozpaczy. Zaczynam pić. Pierwszy łyk krew
rozgrzewa. Serce bije żywiej, ręce przestają drżeć. Po trzech
kieliszkach odradza się nadzieja, a zły duch prześladowca
odlatuje. Miłe obrazy zapełniają wyobraznię, łąki kwitną
bujnie, ptaki podnoszą radosne trele, morze lśni szafirem,
pogodne niebo uśmiecha się przyjaznie. Wielki Boże! Kto
zdoła odeprzeć taką pokusę?
Wysiłkiem woli poskramiam pragnienie. Staram się
myśleć o obowiązkach, książkach, nieszczęśliwych więz-
niach. Spełnia to rolę przez czas pewien. Ale w żyłach kipi
krew rozgrzana alkoholem, który jest jednocześnie trucizną
i lekarstwem. Piję znowu i marzę. Ukryte we mnie zwierzę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
krótko obcięte. Dawes zrozumiał, że ten wynędzniały cherlak
ma za sobą dni męki nie mniej może dotkliwej niż jego
długotrwałe tortury.
Dnia następnego Frere złożył wizytę w szpitalu. Po-
chwalił Rufusa za wytrzymałość i męstwo i oznajmił, że
chce go mianować strażnikiem. Więzień odwrócił się do
dręczyciela pobliznionymi plecami i nie odpowiedział sło-
wem.
Obawiam się - rzekł nazajutrz wielebny North że
zyskałeś w komendancie nieprzejednanego wroga. Dlaczego
nie przyjąłeś jego propozycji?
Dawes zmierzył kapelana pogardliwym wzrokiem.
Musiałbym szpiegować i zdradzać towarzyszy. Ja nie z
takich.
Duchowny począł mówić o nadziei, skrusze, odpusz-
czeniu win i odkupieniu.
Kto mnie ma odkupić, co? Chrystus musiałby umrzeć
po raz drugi, żeby takiego jak ja uratować.
North wspomniał wówczas o nieśmiertelności.
Jest przecież inne życie ciągnął. Nie zaprzepasz-
czaj szczęścia, jakie może cię w nim czekać. Masz przed sobą
przyszłość, nieskończenie długą przyszłość.
Liczę, że nie mam takiej przyszłości odparła ofiara
doskonałego systemu penitencjarnego. - Chcę tylko spać,
spać i nie obudzić się nigdy.
Tym razem opór był złamany jak należy, chociaż Dawes
zachował tyle siły woli, że potrafił odrzucić wznawianą
kilkakrotnie propozycję komendanta.
445
Nie chwycę tej przynęty powiedział Northowi
gdyby mnie nawet ćwiartowali na sztuki.
North współczuł mu i zaklinał, by duch nieujarzmiony
zmiłował się nad sponiewieranym ciałem. Wszystko na
próżno. Wreszcie zbłąkane i udręczone serce kapelana dało
mu klucz do szyfru życia nieszczęśliwego więznia.
To szlachetny charakter, który poniósł klęskę myślał
North. Jaką tajemnicę mogą kryć jego dzieje?"
Z drugiej strony Dawes dostrzegał różnicę między
innymi duchownymi a tym szczególnym kapelanem czło-
wiekiem pełnym zapału, a zarazem smutku, surowym
i jednocześnie tkliwym. Poczynał zastanawiać się, czemu
ów przewodnik duchowy ma zapadłe policzki, niepewne
ruchy, wzrok gorejący dziwnym blaskiem. Próbował odgad-
nąć, jakie cierpienia tkwią u zródła żarliwych modlitw
i wezbranych natchnieniem nauk szeptanych co dnia nad
nędzną szpitalną pryczą. A zatem osobliwa więz sympatii
zaczynała łączyć parę ludzi kapłana i zatwardziałego
grzesznika.
Pewnego dnia więz owa zacieśniła się tak, że targnęła
boleśnie obydwoma sercami. Podczas odwiedzin u chorego
kapelan miał kwiat przypięty do surduta. Dawes pożerał go
łakomym wzrokiem i wreszcie, gdy wielebny North miał
odejść, poprosił cicho;
Panie North... czy... czy mógłby mi pan zostawić ten
pączek róży?
Duchowny zawahał się, jak gdyby toczył wewnętrzną
walkę, niebawem jednak złożył kwiat na ogorzałej, zrogowa-
ciałej dłoni więznia. Rufus poczekał, aż drzwi zamkną się
za gościem, a następnie podniósł do ust cenną zdobycz.
Ale North przypomniał coś sobie i wrócił nagle do szpitalnej
cełi. Skrzyżowały się spojrzenia dwu mężczyzn. Twarz
więznia poczerwieniała, kapelana pokryła się śmiertelną
bladością. Nie przemówili słowem, lecz poczuli się bliżsi
sobie, obydwaj bowiem całowali pączek róży zerwany pal-
cami Sylwii.
446
Viii Kartki z dziennika
wielebnego Jamesa Northa
21 pazdziernika
Jeżeli zachowam ostrożność, nic nie przytrafi mi się
w ciągu co najmniej sześciu miesięcy, bo ostatni atak trwał
dłużej, niż przewidywałem. Podobny paroksyzm zabije mnie
kiedyś i nie będę tego żałował.
Ciekawe, czy mój powiernik (zaczynam nienawidzić tego
słowa) wezmie mi za złe próbę własnej obrony? Czy obruszy
się, gdy powiem, że słabość swoją poczytuję za chorobę?
W opinię taką wierzę głęboko i uczciwie. Muszę upijać się,
jak szaleniec musi wrzeszczeć i bredzić. Nie mam na to rady.
Zapewne działoby się inaczej, gdybym był zadowolony
z życia, gdybym miał żonę, dzieci i sprawy familijne za-
przątające myśli. Jestem jednak ponurym, nieszczęsnym
samotnikiem odgrodzonym od miłości, żartym przez melan-
cholię, nękanym tłumionymi tęsknotami i sam dla siebie
stanowię żywą torturę. Myślę o ludziach szczęśliwych,
otoczonych czułymi rodzinami, o takich, co kochają i są
kochani, na przykład o komendancie wyspy Norfolk. Rodzi
się wówczas we mnie ohydna, dzika bestia, której pragnień
niepodobna zaspokoić: można je tylko utopić w ogłupiającej
brandy.
Pełen skruchy, przejęty grozą ślubuję, że będę wiódł inne
życie. Odrzekam się od brandy, mam szczery zamiar pić
jedynie wodę. Mdło mi się robi na widok albo zapach
alkoholu. Przez kilka tygodni wszystko idzie jak najlepiej.
Ale stopniowo staję się coraz bardziej nerwowy, przygnę-
biony, pochmurny. Palę i znajduję pewną ulgę, lecz umiar
nie chodzi w parze z moją naturą. Z dnia na dzień po-
większam dozę tytoniu. Zamiast pięciu fajek zaczynam
palić sześć lub siedem, potem nawet dwanaście. Następnie
spadam do trzech czy czterech, aby pewnego dnia skoczyć
nagle do jedenastu i wreszcie stracić rachubę. Nadmierne
palenie pobudza umysł. Jestem znów bystry, żywy, wesoły.
Ale z rana mam nieprzyjemną suchość w ustach, piję więc
trochę, aby (dosłownie) zwilżyć język. Umiarkowane ilości
447
wina lub piwa robią mi dobrze i nadal wszystko układa się
pomyślnie. Ruchy mam sprężyste, dłonie chłodne i pewne,
umysł niezmącony. Zaczynam wierzyć, iż mam silną wolę.
Jestem zrównoważony, ufny, pełen nadziei. Potem nad-
chodzi okres straszliwej melancholii. Na godziny popadam
w odrętwienie, w żałosną zadumę. Ziemia, niebo, morze
wszystko wydaje mi się puste, jałowe, bezbarwne. %7łycie
stanowi nieznośne brzemię. Marzę o śnie, a kiedy zasnę,
budzę się rozpaczliwym wysiłkiem, bo dręczą mnie przeraża-
jące koszmary. Wieczorem mówię: Boże, daj, aby nadszedł
już ranek", rano zaś: Boże, daj, aby nadszedł już wieczór".
Odczuwam wstręt do siebie i całego otoczenia. Jestem
otępiały, pozbawiony pragnień, przyduszony do ziemi cięża-
rem nad siły, niby brzemieniem Saula. Wiem, co wróci mi siły
żywotne, a zarazem pogrąży mnie w jeszcze bardziej prze-
pastnej otchłani rozpaczy. Zaczynam pić. Pierwszy łyk krew
rozgrzewa. Serce bije żywiej, ręce przestają drżeć. Po trzech
kieliszkach odradza się nadzieja, a zły duch prześladowca
odlatuje. Miłe obrazy zapełniają wyobraznię, łąki kwitną
bujnie, ptaki podnoszą radosne trele, morze lśni szafirem,
pogodne niebo uśmiecha się przyjaznie. Wielki Boże! Kto
zdoła odeprzeć taką pokusę?
Wysiłkiem woli poskramiam pragnienie. Staram się
myśleć o obowiązkach, książkach, nieszczęśliwych więz-
niach. Spełnia to rolę przez czas pewien. Ale w żyłach kipi
krew rozgrzana alkoholem, który jest jednocześnie trucizną
i lekarstwem. Piję znowu i marzę. Ukryte we mnie zwierzę [ Pobierz całość w formacie PDF ]