[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kwiat, kobieta to zero, kobieta to przedmiot nie obdarzony siłą samodzielnego
ruchu. Nie ma dla niej ani szczęścia, ani chleba bez mężczyzny. Kobieta musi
koniecznie uczepić się, w jakikolwiek sposób uczepić się mężczyzny, jeśli
chce żyć. Inaczej idzie do szwalni Szwejcowej i umiera zwolna. A cóż uczyni
wtedy, jeśli ogarnie ją namiętne pragnienie życia? Zgadnij! zgadujesz? do-
brze! zasłońże sobie oczy drugą dłonią, abyś już ani rąbka sukni mojej wi-
dzieć nie mogła, ale słuchaj mię dalej...
Byłam młodą, piękną, przyzwyczajoną do zbytku i próżnowania; gdy wy-
gnano mię z domu bogatych krewnych, za całą własność posiadałam parę
sukien, złotą bransoletę po matce i ten pierścionek z niebieską emalią151,
któryś ty mi dała, Marto, w dzień twego ślubu. Sprzedałam bransoletę i pier-
ścionek. Myślałam, że wystarczy mi to, dopóki nie znajdę zarobku. Wyobra-
ziłam sobie, że jestem człowiekiem, i przez tę głupią omyłkę cierpiałam kilka
miesięcy męki piekielne. Cierpiałabym je może dłużej jeszcze, gdybym na
szczęście nie spotkała na chodniku Nowego Zwiata pana Edwarda. Kochałam
go jeszcze. Kiedy minął mnie bez powitania, przekonałam się ostatecznie, że
jestem rzeczą, którą wolno jest brać i rzucać dowolnie. Czyż ktokolwiek po-
stąpiłby z człowiekiem, jak postąpił ze mną ten, o którym marzyłam w
dniach spokoju, którego rysy przywoływałam przed pamięć moją w godzinach
głodu i meczami? Od chwili, w której utraciłam wiarę w człowieczeństwo
moje, skończyły się me cierpienia. Słyszałaś może o młodym panu Witalisie,
który ma starą żonę, wielkie dobra pod Warszawą i piękny dom w Warszawie.
Zachodził on często do sklepiku przy ulicy Ptasiej, w którym wyręczałam
właścicielkę w sprzedawaniu świec i mydła, otrzymując w zamian od niej
siennik zasłany w kącie izby dziecinnej w nocy, misę krupniku i szklankę
mleka w dzień. Po prawdzie, praca moja wartą była daleko większego wyna-
grodzenia, ale poczciwa kobiecina wyzyskiwała robotnicę, którą podjęła z
bruku znużoną, głodną i w łachmanach. W dwa dni po owym spotkaniu pa-
na Edwarda, po dwóch nocach, o których nie potrafiłabym już dziś i opowie-
dzieć, przestałam sprzedawać świece i mydło... Panu Witalisowi powiedzia-
łam: ,,Dobrze! , opuściłam sklepik i izbę, w której wrzeszczało i biło się pię-
cioro brudnych dzieciaków; zamieszkałam tutaj...
Marta siedziała jak skamieniała. Spod dłoni, którą przykrywała sobie oczy,
widać było twarz jej marmurowo bladą i nieruchomą. Ledwie dostrzegalne
drgnienie przebiegło ją od stóp do głowy, kiedy prawie przy uchu jej zadzwię-
czał suchy, krótki śmieszek podobny teraz do grzechotki nocnego stróża.
Nie wiem już, jak się to stało, ale uważam, że wpadłam w deklamację!
wołała śmiejąc się kobieta z rozpuszczonymi płowymi włosami. To twoja
żałobna suknia, Marto, zaciemniła mi salon. Nie lubię ciemności, kocham się
151
Emalia szklista powłoka różnobarwna, którą pokrywa się wyroby z metalu, szkła i
porcelany.
138
w blaskach, lubię śmiać się na komedii, a w domu jeść cukierki... Wierz mi,
tak lepiej...
Wzięła rękę wdowy zwisającą wśród fałd czarnej sukni i przysunęła się do
niej bliżej.
Słuchaj, Marto zaczęła przechylając się do ucha prawie towarzyszki
kochałam cię kiedyś, dziś żal mi cię wielki... Pierścionek, który mi dałaś, ży-
wił mię przez kilka tygodni, teraz ja cię wesprę radą i pomocą... Dotąd wypo-
wiadałam ci samą teorię tylko, teraz przechodzę na pole praktyki... Obok
mieszkania mego są do wynajęcia trzy pokoje, takie prawie jak te... chcesz?
jutro będziemy sąsiadkami. Przyprowadzisz tu twoje dziecko, będzie mu cie-
pło i wygodnie... Pojutrze zdejmiesz tę żałobną brzydką suknię...
Marta odjęła dłoń od oczów i podniosła głowę.
Karolino! rzekła powstając dosyć już, nie mów ani słowa więcej...
Cóż? zawołała kobieta w atłasach czy nie?
Kobieta w żałobie nie odpowiadała chwilę. Twarz jej mieniła się śmiertelną
boleścią i krwawym rumieńcem, głos drżał i urywał się w piersi, gdy mówić
zaczęła:
Niedawno jeszcze, niedawno, gdyby ktokolwiek ośmielił się mówić ze
mną tak, jak ty mówiłaś, Karolino, uczułabym śmiertelną obrazę... może
gniew szalony... teraz nie czuję nic prócz wielkiej boleści, większego jeszcze
wstydu. Muszę być doprawdy czymś mniej niż człowiekiem, skoro nie zawi-
niwszy nic, nie uczyniwszy cienia złego, nie szukając po świecie niczego, ni-
czego prócz uczciwej pracy, spotkałam to, co... spotkałam... Och, jakże ni-
sko, nisko upadłam! I za cóż? i za jakąż winę?
Stała chwilę nieruchoma, z oczami posępnie wlepionymi w ziemię. Po
chwili łagodniej trochę rzekła:
Nie pogardzam tobą, Karolino, nie cisnę na ciebie, jak mówiłaś, garścią
błota. Boże mój! wszakże ja wiem, czym jest życie kobiety ubogiej... kosztuję
go od kilku miesięcy... dziś połknęłam kroplę jego najbardziej gorzką. Nie po-
gardzam więc tobą, ale pójść w twoje ślady nie mogę... nie, nigdy... nigdy...
Umilkła znowu i tym razem jasnym wzrokiem patrzała w jeden punkt
przestrzeni. Tam oczami wyobrazni ujrzała jeden z obrazów swej przeszłości.
Nie był to przecież żaden z obrazów minionego wesela i szczęścia, odzwier-
ciedlał, owszem, w sobie chwilę boleści bez granic. Marta ujrzała na łożu
choroby spoczywającego jedynego człowieka, którego kochała na ziemi. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
kwiat, kobieta to zero, kobieta to przedmiot nie obdarzony siłą samodzielnego
ruchu. Nie ma dla niej ani szczęścia, ani chleba bez mężczyzny. Kobieta musi
koniecznie uczepić się, w jakikolwiek sposób uczepić się mężczyzny, jeśli
chce żyć. Inaczej idzie do szwalni Szwejcowej i umiera zwolna. A cóż uczyni
wtedy, jeśli ogarnie ją namiętne pragnienie życia? Zgadnij! zgadujesz? do-
brze! zasłońże sobie oczy drugą dłonią, abyś już ani rąbka sukni mojej wi-
dzieć nie mogła, ale słuchaj mię dalej...
Byłam młodą, piękną, przyzwyczajoną do zbytku i próżnowania; gdy wy-
gnano mię z domu bogatych krewnych, za całą własność posiadałam parę
sukien, złotą bransoletę po matce i ten pierścionek z niebieską emalią151,
któryś ty mi dała, Marto, w dzień twego ślubu. Sprzedałam bransoletę i pier-
ścionek. Myślałam, że wystarczy mi to, dopóki nie znajdę zarobku. Wyobra-
ziłam sobie, że jestem człowiekiem, i przez tę głupią omyłkę cierpiałam kilka
miesięcy męki piekielne. Cierpiałabym je może dłużej jeszcze, gdybym na
szczęście nie spotkała na chodniku Nowego Zwiata pana Edwarda. Kochałam
go jeszcze. Kiedy minął mnie bez powitania, przekonałam się ostatecznie, że
jestem rzeczą, którą wolno jest brać i rzucać dowolnie. Czyż ktokolwiek po-
stąpiłby z człowiekiem, jak postąpił ze mną ten, o którym marzyłam w
dniach spokoju, którego rysy przywoływałam przed pamięć moją w godzinach
głodu i meczami? Od chwili, w której utraciłam wiarę w człowieczeństwo
moje, skończyły się me cierpienia. Słyszałaś może o młodym panu Witalisie,
który ma starą żonę, wielkie dobra pod Warszawą i piękny dom w Warszawie.
Zachodził on często do sklepiku przy ulicy Ptasiej, w którym wyręczałam
właścicielkę w sprzedawaniu świec i mydła, otrzymując w zamian od niej
siennik zasłany w kącie izby dziecinnej w nocy, misę krupniku i szklankę
mleka w dzień. Po prawdzie, praca moja wartą była daleko większego wyna-
grodzenia, ale poczciwa kobiecina wyzyskiwała robotnicę, którą podjęła z
bruku znużoną, głodną i w łachmanach. W dwa dni po owym spotkaniu pa-
na Edwarda, po dwóch nocach, o których nie potrafiłabym już dziś i opowie-
dzieć, przestałam sprzedawać świece i mydło... Panu Witalisowi powiedzia-
łam: ,,Dobrze! , opuściłam sklepik i izbę, w której wrzeszczało i biło się pię-
cioro brudnych dzieciaków; zamieszkałam tutaj...
Marta siedziała jak skamieniała. Spod dłoni, którą przykrywała sobie oczy,
widać było twarz jej marmurowo bladą i nieruchomą. Ledwie dostrzegalne
drgnienie przebiegło ją od stóp do głowy, kiedy prawie przy uchu jej zadzwię-
czał suchy, krótki śmieszek podobny teraz do grzechotki nocnego stróża.
Nie wiem już, jak się to stało, ale uważam, że wpadłam w deklamację!
wołała śmiejąc się kobieta z rozpuszczonymi płowymi włosami. To twoja
żałobna suknia, Marto, zaciemniła mi salon. Nie lubię ciemności, kocham się
151
Emalia szklista powłoka różnobarwna, którą pokrywa się wyroby z metalu, szkła i
porcelany.
138
w blaskach, lubię śmiać się na komedii, a w domu jeść cukierki... Wierz mi,
tak lepiej...
Wzięła rękę wdowy zwisającą wśród fałd czarnej sukni i przysunęła się do
niej bliżej.
Słuchaj, Marto zaczęła przechylając się do ucha prawie towarzyszki
kochałam cię kiedyś, dziś żal mi cię wielki... Pierścionek, który mi dałaś, ży-
wił mię przez kilka tygodni, teraz ja cię wesprę radą i pomocą... Dotąd wypo-
wiadałam ci samą teorię tylko, teraz przechodzę na pole praktyki... Obok
mieszkania mego są do wynajęcia trzy pokoje, takie prawie jak te... chcesz?
jutro będziemy sąsiadkami. Przyprowadzisz tu twoje dziecko, będzie mu cie-
pło i wygodnie... Pojutrze zdejmiesz tę żałobną brzydką suknię...
Marta odjęła dłoń od oczów i podniosła głowę.
Karolino! rzekła powstając dosyć już, nie mów ani słowa więcej...
Cóż? zawołała kobieta w atłasach czy nie?
Kobieta w żałobie nie odpowiadała chwilę. Twarz jej mieniła się śmiertelną
boleścią i krwawym rumieńcem, głos drżał i urywał się w piersi, gdy mówić
zaczęła:
Niedawno jeszcze, niedawno, gdyby ktokolwiek ośmielił się mówić ze
mną tak, jak ty mówiłaś, Karolino, uczułabym śmiertelną obrazę... może
gniew szalony... teraz nie czuję nic prócz wielkiej boleści, większego jeszcze
wstydu. Muszę być doprawdy czymś mniej niż człowiekiem, skoro nie zawi-
niwszy nic, nie uczyniwszy cienia złego, nie szukając po świecie niczego, ni-
czego prócz uczciwej pracy, spotkałam to, co... spotkałam... Och, jakże ni-
sko, nisko upadłam! I za cóż? i za jakąż winę?
Stała chwilę nieruchoma, z oczami posępnie wlepionymi w ziemię. Po
chwili łagodniej trochę rzekła:
Nie pogardzam tobą, Karolino, nie cisnę na ciebie, jak mówiłaś, garścią
błota. Boże mój! wszakże ja wiem, czym jest życie kobiety ubogiej... kosztuję
go od kilku miesięcy... dziś połknęłam kroplę jego najbardziej gorzką. Nie po-
gardzam więc tobą, ale pójść w twoje ślady nie mogę... nie, nigdy... nigdy...
Umilkła znowu i tym razem jasnym wzrokiem patrzała w jeden punkt
przestrzeni. Tam oczami wyobrazni ujrzała jeden z obrazów swej przeszłości.
Nie był to przecież żaden z obrazów minionego wesela i szczęścia, odzwier-
ciedlał, owszem, w sobie chwilę boleści bez granic. Marta ujrzała na łożu
choroby spoczywającego jedynego człowieka, którego kochała na ziemi. [ Pobierz całość w formacie PDF ]