[ Pobierz całość w formacie PDF ]
komarami.
Zaczęła wypytywać o inne szczegóły, wysłuchując z zapartym tchem opowiadań o tamtych burzliwych
latach, kiedy nie znała jeszcze Jeana. Gdyby zginął wtedy, nie byłaby teraz jego \oną - na samą myśl o tym
poczuła dławiący ucisk w gardle. Nie była ju\ w stanie zjeść nawet kęsa.
Słu\ący podał orzechy kokosowe wypełnione kremem karmelowym, mro\ony ry\ i pączki. Ten powitalny
posiłek na cześć nowej pani stara kucharka przyrządzała całe trzy dni. Słu\ący poruszał się na palcach, a
podając do stołu wykonywał ka\dorazowo gest pełen rozmachu, jak gdyby zamierzał wyskoczyć w górę.
Emmanuelle wydał się trochę niesamowity. Nie słychać było w ogóle jego kroków, był silny i zwinny, śliski
i wszechobecny - zupełnie jak kot.
Marie-Anne przyjechała białą, amerykańską limuzyną. Za kierownicą siedział hinduski szofer z czarną
brodą i w turbanie, który pomógł jej wysiąść i od razu odjechał.
- Czy będziesz mogła odwiezć mnie potem do domu? - zapytała Marie-Anne. '
To "ty" zaskoczyło Emmanuelle. Jeszcze wyrazniej ni\ poprzedniego dnia uświadomiła sobie, jak bardzo
pasują do koloru jej ciała głos i warkocze. Najchętniej ucałowałaby dziewczynkę w oba policzki, ale coś
powstrzymało ją od tego impulsywnego gestu. Mo\e sprawił to widok małych szpiczastych piersi pod
niebieską bluzeczką? Ach, co za bzdury! Marie-Anne stanęła tu\ przy niej.
- Nie zwracaj uwagi na to, co plotą tamte głupie gęsi - powiedziała. - To tylko poza. Z tego, co mówią, nie
robią nawet dziesiątej części.
- Rozumiem - kiwnęła głową Emmanuelle, chocia\ początkowo nie wiedziała w ogóle, o co chodzi, Marie-
Anne mówiła najprawdopodobniej o swoich starszych przyjaciółkach z basenu. - Jak pani woli, wyjdziemy
na taras?
W następnej chwili po\ałowała, \e instynktownie zwróciła się do niej tak oficjalnie. Marie-Anne kiwnęła
potakująco głową. Weszły po schodach na górę, a kiedy przechodziły obok sypialni, Emmanuelle
przypomniała sobie nagle swój du\y akt, stojący na nocnym stoliku Jeana. Przyśpieszyła kroku, ale Marie-
Anne stała ju\ przed oddzielającą pokój od sieni moskitierą.
- To twoja sypialnia? - zapytała. - Mogę obejrzeć? - Nie czekając na odpowiedz, weszła do środka.
Emmanuelle podą\yła za nią. Dziewczyna wybuchnęła raptem śmiechem.
- Jakie olbrzymie ło\e! W ile osób śpicie na nim? Emmanuelle zaczerwieniła się.
- Właściwie to są dwa łó\ka pojedyncze, tyle \e zsunięte. Marie-Anne patrzyła ju\ na zdjęcie.
- Aadna jesteś - powiedziała. - Kto cię fotografował? Emmanuelle chciała ju\ powiedzieć, \e to Jean, ale
kłamstwo nie chciało jakoś przejść jej przez usta.
- Przyjaciel mojego mę\a, artysta - przyznała.
- Nie masz więcej takich zdjęć? Przecie\ na pewno nie zrobił tylko jednego. A mo\e masz takie, na którym
kochasz się z jakimś facetem?
Emmanuelle poczuła zawrót głowy. Có\ to za dziwna dziewczyna, która patrzy na nią swymi du\ymi,
jasnymi oczyma, z tak świe\ym uśmiechem, a przy tym jakby nigdy nic, zadaje takie dziwne pytania? Co
gorsza, Emmanuelle czuła, \e pod wpływem tego wzroku powie całą prawdę, \e to dziecko ma nad nią
władzę, \e wydobędzie od niej najskrytsze wyznania. Otworzyła raptownie drzwi, jakby broniąc się tym
gestem.
- Idzie pani ze mną? - zapytała. Znowu zapomniała o tym "ty".
Marie-Anne uśmiechnęła się. Wyszły na taras, na którym \ółto
-biała, prą\kowana markiza chroniła przed słońcem. Od strony pobliskiej rzeki wiała lekka bryza. Marie-
Anne nie mogła pohamować zachwytu: - Masz szczęście! W całym Bangkoku nie ma innego domu
poło\onego tak pięknie! Jaki wspaniały widok!
Dłu\szą chwilę trwała tak, chłonąc wzrokiem krajobraz z palmami kokosowymi i drzewami zbli\onymi
kształtem do płomienia, po czym - jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem - rozpięła szeroki
pasek z łyka palmowego, opinający mocno jej talię, i rzuciła go na jeden z wiklinowych foteli. Bez wahania [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
komarami.
Zaczęła wypytywać o inne szczegóły, wysłuchując z zapartym tchem opowiadań o tamtych burzliwych
latach, kiedy nie znała jeszcze Jeana. Gdyby zginął wtedy, nie byłaby teraz jego \oną - na samą myśl o tym
poczuła dławiący ucisk w gardle. Nie była ju\ w stanie zjeść nawet kęsa.
Słu\ący podał orzechy kokosowe wypełnione kremem karmelowym, mro\ony ry\ i pączki. Ten powitalny
posiłek na cześć nowej pani stara kucharka przyrządzała całe trzy dni. Słu\ący poruszał się na palcach, a
podając do stołu wykonywał ka\dorazowo gest pełen rozmachu, jak gdyby zamierzał wyskoczyć w górę.
Emmanuelle wydał się trochę niesamowity. Nie słychać było w ogóle jego kroków, był silny i zwinny, śliski
i wszechobecny - zupełnie jak kot.
Marie-Anne przyjechała białą, amerykańską limuzyną. Za kierownicą siedział hinduski szofer z czarną
brodą i w turbanie, który pomógł jej wysiąść i od razu odjechał.
- Czy będziesz mogła odwiezć mnie potem do domu? - zapytała Marie-Anne. '
To "ty" zaskoczyło Emmanuelle. Jeszcze wyrazniej ni\ poprzedniego dnia uświadomiła sobie, jak bardzo
pasują do koloru jej ciała głos i warkocze. Najchętniej ucałowałaby dziewczynkę w oba policzki, ale coś
powstrzymało ją od tego impulsywnego gestu. Mo\e sprawił to widok małych szpiczastych piersi pod
niebieską bluzeczką? Ach, co za bzdury! Marie-Anne stanęła tu\ przy niej.
- Nie zwracaj uwagi na to, co plotą tamte głupie gęsi - powiedziała. - To tylko poza. Z tego, co mówią, nie
robią nawet dziesiątej części.
- Rozumiem - kiwnęła głową Emmanuelle, chocia\ początkowo nie wiedziała w ogóle, o co chodzi, Marie-
Anne mówiła najprawdopodobniej o swoich starszych przyjaciółkach z basenu. - Jak pani woli, wyjdziemy
na taras?
W następnej chwili po\ałowała, \e instynktownie zwróciła się do niej tak oficjalnie. Marie-Anne kiwnęła
potakująco głową. Weszły po schodach na górę, a kiedy przechodziły obok sypialni, Emmanuelle
przypomniała sobie nagle swój du\y akt, stojący na nocnym stoliku Jeana. Przyśpieszyła kroku, ale Marie-
Anne stała ju\ przed oddzielającą pokój od sieni moskitierą.
- To twoja sypialnia? - zapytała. - Mogę obejrzeć? - Nie czekając na odpowiedz, weszła do środka.
Emmanuelle podą\yła za nią. Dziewczyna wybuchnęła raptem śmiechem.
- Jakie olbrzymie ło\e! W ile osób śpicie na nim? Emmanuelle zaczerwieniła się.
- Właściwie to są dwa łó\ka pojedyncze, tyle \e zsunięte. Marie-Anne patrzyła ju\ na zdjęcie.
- Aadna jesteś - powiedziała. - Kto cię fotografował? Emmanuelle chciała ju\ powiedzieć, \e to Jean, ale
kłamstwo nie chciało jakoś przejść jej przez usta.
- Przyjaciel mojego mę\a, artysta - przyznała.
- Nie masz więcej takich zdjęć? Przecie\ na pewno nie zrobił tylko jednego. A mo\e masz takie, na którym
kochasz się z jakimś facetem?
Emmanuelle poczuła zawrót głowy. Có\ to za dziwna dziewczyna, która patrzy na nią swymi du\ymi,
jasnymi oczyma, z tak świe\ym uśmiechem, a przy tym jakby nigdy nic, zadaje takie dziwne pytania? Co
gorsza, Emmanuelle czuła, \e pod wpływem tego wzroku powie całą prawdę, \e to dziecko ma nad nią
władzę, \e wydobędzie od niej najskrytsze wyznania. Otworzyła raptownie drzwi, jakby broniąc się tym
gestem.
- Idzie pani ze mną? - zapytała. Znowu zapomniała o tym "ty".
Marie-Anne uśmiechnęła się. Wyszły na taras, na którym \ółto
-biała, prą\kowana markiza chroniła przed słońcem. Od strony pobliskiej rzeki wiała lekka bryza. Marie-
Anne nie mogła pohamować zachwytu: - Masz szczęście! W całym Bangkoku nie ma innego domu
poło\onego tak pięknie! Jaki wspaniały widok!
Dłu\szą chwilę trwała tak, chłonąc wzrokiem krajobraz z palmami kokosowymi i drzewami zbli\onymi
kształtem do płomienia, po czym - jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem - rozpięła szeroki
pasek z łyka palmowego, opinający mocno jej talię, i rzuciła go na jeden z wiklinowych foteli. Bez wahania [ Pobierz całość w formacie PDF ]