[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- A po co nam to wszystko, panie Harlow?
- Pierwsze trzy rzeczy przydadzą się do przejścia
przez mur. Szpagat posłuży nam do przywiązywania
lub związywania... na przykład rąk. Obcęgi do
przecięcia instalacji alarmowej. Dłuta, gdyby coś
trzeba było otworzyć. Apteczka... no, nigdy nic nie
wiadomo. Rory, możesz z łaski swojej przestać
szczękać zębami? Nasi przyjaciele usłyszą cię na
dziesięć metrów.
- Nic na to nie poradzę, panie Harlow.
- Tylko pamiętaj, ty masz zostać tutaj. Ostatnie, na
czym nam zależy, to przybycie policji, ale jeśli nie
wrócę za trzydzieści minut, to biegaj do telefonu na
rogu i każ im tu przyjechać na pełnym gazie. Harlow
przywiązał linę do haka. Chociaż raz jasna poświata
księżyca na coś się przydała. Zamachnął się i hak
poszybował ponad gałęzią drzewa z drugiej strony
muru. Pociągnął linę delikatnie, aż hak na dobre
zaczepił się o gałąz. Z płachtą brezentu na ramieniu
wspiął się o metr, ułożył brezent na odłamkach szkła
na szczycie muru i podciągnął się jeszcze wyżej.
Ostrożnie usiadł okrakiem na murze i przyjrzał się
drzewu, które dostarczyło mu tak dogodnej gałęzi -
najniższe konary wyrastały z pnia niewiele ponad
metr od ziemi. Spojrzał w dół na chłopca.
- Torba. Torba poszybowała w górę. Harlow złapał
ją i rzucił na ziemię z drugiej strony muru. Objął
gałąz, odepchnął się i pięć sekund pózniej stał już na
ziemi. Przeszedł przez niewielką kępę drzew. Spoza
zasłon pokoju na parterze przeświecało światło.
Masywne dębowe drzwi były zamknięte i z całą
pewnością zaryglowane, a zresztą Harlow i tak był
zdania, że wejście od frontu było gwarantowanym
sposobem popełnienia samobójstwa. Podszedł do
bocznej ściany domu, na ile to możliwe starając się
trzymać w cieniu. Okna na parterze niewiele mu
dały - wszystkie były solidnie okratowane. Jak
można się było spodziewać, tylne drzwi także były
zamknięte. Harlow pomyślał z ironią, że jedyne
wytrychy, które mogłyby zapewne otworzyć te
drzwi, znajdowały się wewnątrz domu. Przeszedł na
tyły posesji. Na okratowane okna na parterze nawet
nie spojrzał, natomiast jego uwagę przyciągnęło
lekko uchylone okno na piętrze. Rozejrzał się
dookoła. W odległości mniej więcej dwudziestu
metrów zobaczył mały ogródek, komórkę i
cieplarnię. Zdecydowanym krokiem ruszył w tamtą
stronę. Tymczasem Rory spacerował tam i z
powrotem po drugiej stronie muru. Co chwila
spoglądał na linę, wyraznie targany niepewnością.
Nagle podjął decyzję i wspiął się na mur. Zanim
zeskoczył na ziemię po drugiej stronie, Harlow
zdążył już przystawić drabinę do ściany domu i
dotrzeć do parapetu na piętrze. Johnny wyciągnął
latarkę i w jej świetle uważnie obejrzał krawędzie
okna. Po obu stronach biegły przytwierdzone do
framugi kable. Sięgnął do torby, wyciągnął obcęgi,
przeciął oba kable i uniósłszy górną połówkę okna,
przedostał się do środka. W ciągu dwóch minut
ustalił, że na piętrze nie ma nikogo. Z torbą i
zgaszoną latarką w jednej ręce oraz pistoletem z
tłumikiem w drugiej, bezszelestnie zszedł po
schodach do hallu. Drzwi jednego z pokoi na
parterze były lekko uchylone
- wydostawał się stamtąd snop światła oraz
dolatywały wyrazne głosy kilku osób. Jeden głos
należał do kobiety. Harlow chwilowo zignorował ten
pokój i przeszukał cały parter, sprawdzając, czy
pozostałe pokoje są puste. W kuchni światło jego
latarki padło na schody, prowadzące do piwnicy.
Zszedł na dół i znalazł się w komórce, o betonowych
ścianach i betonowej podłodze, w której zauważył
cztery pary drzwi. Trzy z nich wyglądały zupełnie
normalnie, czwarte natomiast wyposażone były w
masywne rygle i potężny klucz, jakiego nie
powstydziłyby się średniowieczne lochy. Johnny
odsunął rygle, przekręcił klucz i wszedł do środka.
Odszukał kontakt i zapalił światło. Bez wątpienia nie
były to lochy. Znajdowało się tam supernowoczesne,
znakomicie wyposażone laboratorium, choć na
pierwszy rzut oka trudno było się zorientować, do
czego służy to wyposażenie. Harlow podszedł do
rzędu aluminiowych pojemników, uniósł wieko
jednego z nich i powąchał białą, sproszkowaną
zawartość naczynia. Z niesmakiem zmarszczył nos i
zamknął pojemnik. Wychodząc minął zawieszony na
ścianie telefon, przystosowany - sądząc po tarczy - do
rozmów międzymiastowych. Zawahał się, wzruszył
ramionami i wyszedł, zostawiając otwarte drzwi i
zapalone światło. W chwili, gdy Harlow wychodził
po schodach z piwnicy, Rory stał ukryty w kępie
drzew. Ze swego miejsca wyraznie widział cały front
i bok budynku. Na jego twarzy malował się lęk, lęk,
który wkrótce zamienił się w przerażenie. Zza domu
wyszedł nagle niski, silnie zbudowany mężczyzna,
ubrany w ciemne spodnie i ciemny golf. Był to
strażnik, którego obecności Harlow się nie
spodziewał. Przez krótką chwilę stał jak skamieniały,
spoglądając na opartą o ścianę domu drabinę.
Sekundę pózniej biegł już w kierunku frontowych
drzwi. Nie wiadomo skąd w jego rękach pojawiły się
dwa przedmioty - wielki klucz i jeszcze większy nóż.
Harlow stał w hallu, w zamyśleniu obserwując
promień światła wychodzący z uchylonych drzwi i
nasłuchując dobiegających głosów. Dokręcił tłumik
na lufie pistoletu, zrobił dwa szybkie kroki i piętą
prawej nogi gwałtownie wykopał drzwi, które niemal
wyskoczyły z zawiasów. W pokoju znajdowało się
pięć osób. Trzy z nich były do siebie dziwnie
podobne, mogli to być bracia - potężnie zbudowani,
elegancko ubrani mężczyzni o czarnych włosach i
śniadej cerze. Czwartą osobą była młoda, śliczna
blondynka, piątą zaś - Willi Neubauer. Wszyscy jak [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
- A po co nam to wszystko, panie Harlow?
- Pierwsze trzy rzeczy przydadzą się do przejścia
przez mur. Szpagat posłuży nam do przywiązywania
lub związywania... na przykład rąk. Obcęgi do
przecięcia instalacji alarmowej. Dłuta, gdyby coś
trzeba było otworzyć. Apteczka... no, nigdy nic nie
wiadomo. Rory, możesz z łaski swojej przestać
szczękać zębami? Nasi przyjaciele usłyszą cię na
dziesięć metrów.
- Nic na to nie poradzę, panie Harlow.
- Tylko pamiętaj, ty masz zostać tutaj. Ostatnie, na
czym nam zależy, to przybycie policji, ale jeśli nie
wrócę za trzydzieści minut, to biegaj do telefonu na
rogu i każ im tu przyjechać na pełnym gazie. Harlow
przywiązał linę do haka. Chociaż raz jasna poświata
księżyca na coś się przydała. Zamachnął się i hak
poszybował ponad gałęzią drzewa z drugiej strony
muru. Pociągnął linę delikatnie, aż hak na dobre
zaczepił się o gałąz. Z płachtą brezentu na ramieniu
wspiął się o metr, ułożył brezent na odłamkach szkła
na szczycie muru i podciągnął się jeszcze wyżej.
Ostrożnie usiadł okrakiem na murze i przyjrzał się
drzewu, które dostarczyło mu tak dogodnej gałęzi -
najniższe konary wyrastały z pnia niewiele ponad
metr od ziemi. Spojrzał w dół na chłopca.
- Torba. Torba poszybowała w górę. Harlow złapał
ją i rzucił na ziemię z drugiej strony muru. Objął
gałąz, odepchnął się i pięć sekund pózniej stał już na
ziemi. Przeszedł przez niewielką kępę drzew. Spoza
zasłon pokoju na parterze przeświecało światło.
Masywne dębowe drzwi były zamknięte i z całą
pewnością zaryglowane, a zresztą Harlow i tak był
zdania, że wejście od frontu było gwarantowanym
sposobem popełnienia samobójstwa. Podszedł do
bocznej ściany domu, na ile to możliwe starając się
trzymać w cieniu. Okna na parterze niewiele mu
dały - wszystkie były solidnie okratowane. Jak
można się było spodziewać, tylne drzwi także były
zamknięte. Harlow pomyślał z ironią, że jedyne
wytrychy, które mogłyby zapewne otworzyć te
drzwi, znajdowały się wewnątrz domu. Przeszedł na
tyły posesji. Na okratowane okna na parterze nawet
nie spojrzał, natomiast jego uwagę przyciągnęło
lekko uchylone okno na piętrze. Rozejrzał się
dookoła. W odległości mniej więcej dwudziestu
metrów zobaczył mały ogródek, komórkę i
cieplarnię. Zdecydowanym krokiem ruszył w tamtą
stronę. Tymczasem Rory spacerował tam i z
powrotem po drugiej stronie muru. Co chwila
spoglądał na linę, wyraznie targany niepewnością.
Nagle podjął decyzję i wspiął się na mur. Zanim
zeskoczył na ziemię po drugiej stronie, Harlow
zdążył już przystawić drabinę do ściany domu i
dotrzeć do parapetu na piętrze. Johnny wyciągnął
latarkę i w jej świetle uważnie obejrzał krawędzie
okna. Po obu stronach biegły przytwierdzone do
framugi kable. Sięgnął do torby, wyciągnął obcęgi,
przeciął oba kable i uniósłszy górną połówkę okna,
przedostał się do środka. W ciągu dwóch minut
ustalił, że na piętrze nie ma nikogo. Z torbą i
zgaszoną latarką w jednej ręce oraz pistoletem z
tłumikiem w drugiej, bezszelestnie zszedł po
schodach do hallu. Drzwi jednego z pokoi na
parterze były lekko uchylone
- wydostawał się stamtąd snop światła oraz
dolatywały wyrazne głosy kilku osób. Jeden głos
należał do kobiety. Harlow chwilowo zignorował ten
pokój i przeszukał cały parter, sprawdzając, czy
pozostałe pokoje są puste. W kuchni światło jego
latarki padło na schody, prowadzące do piwnicy.
Zszedł na dół i znalazł się w komórce, o betonowych
ścianach i betonowej podłodze, w której zauważył
cztery pary drzwi. Trzy z nich wyglądały zupełnie
normalnie, czwarte natomiast wyposażone były w
masywne rygle i potężny klucz, jakiego nie
powstydziłyby się średniowieczne lochy. Johnny
odsunął rygle, przekręcił klucz i wszedł do środka.
Odszukał kontakt i zapalił światło. Bez wątpienia nie
były to lochy. Znajdowało się tam supernowoczesne,
znakomicie wyposażone laboratorium, choć na
pierwszy rzut oka trudno było się zorientować, do
czego służy to wyposażenie. Harlow podszedł do
rzędu aluminiowych pojemników, uniósł wieko
jednego z nich i powąchał białą, sproszkowaną
zawartość naczynia. Z niesmakiem zmarszczył nos i
zamknął pojemnik. Wychodząc minął zawieszony na
ścianie telefon, przystosowany - sądząc po tarczy - do
rozmów międzymiastowych. Zawahał się, wzruszył
ramionami i wyszedł, zostawiając otwarte drzwi i
zapalone światło. W chwili, gdy Harlow wychodził
po schodach z piwnicy, Rory stał ukryty w kępie
drzew. Ze swego miejsca wyraznie widział cały front
i bok budynku. Na jego twarzy malował się lęk, lęk,
który wkrótce zamienił się w przerażenie. Zza domu
wyszedł nagle niski, silnie zbudowany mężczyzna,
ubrany w ciemne spodnie i ciemny golf. Był to
strażnik, którego obecności Harlow się nie
spodziewał. Przez krótką chwilę stał jak skamieniały,
spoglądając na opartą o ścianę domu drabinę.
Sekundę pózniej biegł już w kierunku frontowych
drzwi. Nie wiadomo skąd w jego rękach pojawiły się
dwa przedmioty - wielki klucz i jeszcze większy nóż.
Harlow stał w hallu, w zamyśleniu obserwując
promień światła wychodzący z uchylonych drzwi i
nasłuchując dobiegających głosów. Dokręcił tłumik
na lufie pistoletu, zrobił dwa szybkie kroki i piętą
prawej nogi gwałtownie wykopał drzwi, które niemal
wyskoczyły z zawiasów. W pokoju znajdowało się
pięć osób. Trzy z nich były do siebie dziwnie
podobne, mogli to być bracia - potężnie zbudowani,
elegancko ubrani mężczyzni o czarnych włosach i
śniadej cerze. Czwartą osobą była młoda, śliczna
blondynka, piątą zaś - Willi Neubauer. Wszyscy jak [ Pobierz całość w formacie PDF ]