[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rzeki Arkansas i Czerwonej padają zwykle ogromne deszeze. Przyczynia się do tego i parowanie wód,
które w Arkansas pokrywając w kształcie błot, małych jezior i strumieni kraj cały zwiększają się na
wiosnę z powodu topnienia śniegów w dalekich górach. Cała polanka rozmiękła i zmieniła się
stopniowo w wielką sadzawkę. Ludzie, moknąc po całych dniach, zaczęli chorować. Niektórzy znów
opuścili osadę pragnąc się dostać do Clarcsville, ale powrócili wkrótce, przywożąc wieść, że rzeka
wezbrała i że przejazd jest niepodobny. Położenie stawało się straszne, bo od przybycia osadników
kończył się już miesiąc, zapasy mogły się wyczerpać, a dostać nowych z Clarcsville było
niepodobieństwem.
Wawrzonowi tylko i Marysi mniej groził głód niż innym, czuwała bowiem nad nimi potężna ręka
Czarnego Orlika. Co dzień rano przynosił im zwierzynę, którą albo strzelał, albo łapał we wnyki; na
ścianie domu, na której leżał Wawrzon, Orlik ustawił swój namiot, by starego i Marysię od deszczu
zabezpieczyć. Trzeba było przyjąć tę jego pomoc, którą prawie narzucał, i zobowiązać się do
wdzięczności, bo zapłaty wziąć nie chciał, jeno ręki Marysinej żądał.
- Czy to ja jedna w świecie? - wypraszała się dziewczyna. Idz, inszej sobie poszukaj, jako i ja miłuję
innego.
Ale Orlik odpowiadał:
- Choćbym kraj świata schodził, drugiej takiej nie znajdę. Tyś mi jedna na świecie i musisz być
moją. Co zrobisz, jak ci stary zemrze? Przyjdziesz do mnie, przyjdziesz sama, a ja cię wezmę jak wilk
jagnię, w lasy zaniosę, aleć nie pozrę. Tyś moja! tyś jedyna! Kto mi cię zaprzeczy? Kogo ja się tu
boję? Niech przyjeżdża twój Jaśko: chcę tego!
Co do Wawrzona, Orlik zdawał się mieć słuszność. Stary chorzał coraz bardziej, chwilami dostawał
gorączki, mówił o grzechach swoich, o Lipińcach i o tym, że mu Bóg nie pozwoli ich zobaczyć.
Marysia łzy lała i nad nim, i nad sobą. To, że jej Orlik obiecywał, iż byłe mu ślubowała, to wróci z nią
choćby do Lipiniec, było dla niej goryczą, nie pociechą. Wrócić do Lipiniec, gdzie był Jaśko, i wrócić
cudzą za nic! Lepiej tu umrzeć pod pierwszym lepszym drzewem. Myślała, że tak skończy.
Tymczasem nowy dopust miał spaść na osadę.
Deszcz lał coraz większy. Pewnej głuchej nocy, gdy Orlik poszedł jak zwykle do boru, w taborze
rozległ się krzyk przerazliwy:
- Woda! woda!
Gdy ludzie przetarli ze snu oczy, ujrzeli w ciemności, jak okiem sięgnąć, jedną białą płaszczyznę,
pluskającą pod deszczem i kołysaną wiatrem. Rozpierzchłe i przyćmione światło nocy połyskiwało
114
stalowo na załamaniach i zmarszczkach fali. Od strony brzegu, gdzie sterczały pniaki, i od spalonego
lasu słychać było szum i chlupotanie nowych fal, płynących jakoby z pędem wielkim.
Krzyk powstał w całym obozie. Kobiety i dzieci zaczęły się chronić na wozy, mężczyzni biegli co
sił na zachodnią stronę polanki, gdzie drzewa nie były wycięte. Woda dochodziła im zaledwie do
kolan, ale wzbierała szybko. Szum od strony lasu powiększał się i mieszał z okrzykami trwogi, z
nawoływaniem imion i prośbami o ratunek. Wkrótce większe zwierzęta zaczęły się cofać przed
parciem fali z miejsca na miejsce. Znać było, że gwałtowność prądu zwiększa się. Owce spłynęły i
żałosnym beczeniem wzywały na pomoc, póki nie znikły, niesione w stronę drzew. Deszcz lał jak z
cebra i każda minuta stawała się coraz straszliwszą. Daleki szum zmienił się w ogromny gwar i huk
rozwścieczonych fal. Wozy zaczęły drżeć pod ich uderzeniem. Znać było, że to nie zwykły zalew
deszczowy, ale że rzeka Arkansas i wszystkie jej dopływy musiały wylać. Była to topiel, rwanie drzew
z korzeniami, łamanie lasów, groza, rozpętanie się żywiołów, ciemność, śmierć.
Jeden z wozów, stojący najbliżej spalonego lasu, przewrócił się. Na rozdzierający krzyk:
"Ratunku!", zamkniętych w nim kobiet, kilka ciemnych postaci męskich rzuciło się z drzew, ale fala [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
rzeki Arkansas i Czerwonej padają zwykle ogromne deszeze. Przyczynia się do tego i parowanie wód,
które w Arkansas pokrywając w kształcie błot, małych jezior i strumieni kraj cały zwiększają się na
wiosnę z powodu topnienia śniegów w dalekich górach. Cała polanka rozmiękła i zmieniła się
stopniowo w wielką sadzawkę. Ludzie, moknąc po całych dniach, zaczęli chorować. Niektórzy znów
opuścili osadę pragnąc się dostać do Clarcsville, ale powrócili wkrótce, przywożąc wieść, że rzeka
wezbrała i że przejazd jest niepodobny. Położenie stawało się straszne, bo od przybycia osadników
kończył się już miesiąc, zapasy mogły się wyczerpać, a dostać nowych z Clarcsville było
niepodobieństwem.
Wawrzonowi tylko i Marysi mniej groził głód niż innym, czuwała bowiem nad nimi potężna ręka
Czarnego Orlika. Co dzień rano przynosił im zwierzynę, którą albo strzelał, albo łapał we wnyki; na
ścianie domu, na której leżał Wawrzon, Orlik ustawił swój namiot, by starego i Marysię od deszczu
zabezpieczyć. Trzeba było przyjąć tę jego pomoc, którą prawie narzucał, i zobowiązać się do
wdzięczności, bo zapłaty wziąć nie chciał, jeno ręki Marysinej żądał.
- Czy to ja jedna w świecie? - wypraszała się dziewczyna. Idz, inszej sobie poszukaj, jako i ja miłuję
innego.
Ale Orlik odpowiadał:
- Choćbym kraj świata schodził, drugiej takiej nie znajdę. Tyś mi jedna na świecie i musisz być
moją. Co zrobisz, jak ci stary zemrze? Przyjdziesz do mnie, przyjdziesz sama, a ja cię wezmę jak wilk
jagnię, w lasy zaniosę, aleć nie pozrę. Tyś moja! tyś jedyna! Kto mi cię zaprzeczy? Kogo ja się tu
boję? Niech przyjeżdża twój Jaśko: chcę tego!
Co do Wawrzona, Orlik zdawał się mieć słuszność. Stary chorzał coraz bardziej, chwilami dostawał
gorączki, mówił o grzechach swoich, o Lipińcach i o tym, że mu Bóg nie pozwoli ich zobaczyć.
Marysia łzy lała i nad nim, i nad sobą. To, że jej Orlik obiecywał, iż byłe mu ślubowała, to wróci z nią
choćby do Lipiniec, było dla niej goryczą, nie pociechą. Wrócić do Lipiniec, gdzie był Jaśko, i wrócić
cudzą za nic! Lepiej tu umrzeć pod pierwszym lepszym drzewem. Myślała, że tak skończy.
Tymczasem nowy dopust miał spaść na osadę.
Deszcz lał coraz większy. Pewnej głuchej nocy, gdy Orlik poszedł jak zwykle do boru, w taborze
rozległ się krzyk przerazliwy:
- Woda! woda!
Gdy ludzie przetarli ze snu oczy, ujrzeli w ciemności, jak okiem sięgnąć, jedną białą płaszczyznę,
pluskającą pod deszczem i kołysaną wiatrem. Rozpierzchłe i przyćmione światło nocy połyskiwało
114
stalowo na załamaniach i zmarszczkach fali. Od strony brzegu, gdzie sterczały pniaki, i od spalonego
lasu słychać było szum i chlupotanie nowych fal, płynących jakoby z pędem wielkim.
Krzyk powstał w całym obozie. Kobiety i dzieci zaczęły się chronić na wozy, mężczyzni biegli co
sił na zachodnią stronę polanki, gdzie drzewa nie były wycięte. Woda dochodziła im zaledwie do
kolan, ale wzbierała szybko. Szum od strony lasu powiększał się i mieszał z okrzykami trwogi, z
nawoływaniem imion i prośbami o ratunek. Wkrótce większe zwierzęta zaczęły się cofać przed
parciem fali z miejsca na miejsce. Znać było, że gwałtowność prądu zwiększa się. Owce spłynęły i
żałosnym beczeniem wzywały na pomoc, póki nie znikły, niesione w stronę drzew. Deszcz lał jak z
cebra i każda minuta stawała się coraz straszliwszą. Daleki szum zmienił się w ogromny gwar i huk
rozwścieczonych fal. Wozy zaczęły drżeć pod ich uderzeniem. Znać było, że to nie zwykły zalew
deszczowy, ale że rzeka Arkansas i wszystkie jej dopływy musiały wylać. Była to topiel, rwanie drzew
z korzeniami, łamanie lasów, groza, rozpętanie się żywiołów, ciemność, śmierć.
Jeden z wozów, stojący najbliżej spalonego lasu, przewrócił się. Na rozdzierający krzyk:
"Ratunku!", zamkniętych w nim kobiet, kilka ciemnych postaci męskich rzuciło się z drzew, ale fala [ Pobierz całość w formacie PDF ]