[ Pobierz całość w formacie PDF ]
głowy, omotać sobie pięść włosami i przewlec struchlałą kobietę kawał
drogi albo w zapamiętałości wyrwać z błota rydel i ciąć przez łeb bez
namysłu-zabije czy nie zabije.
Ale nad bojaznią kary góruje niecierpliwa troska, podniecająca aż
do bólu. Chwilami baba zamierza uciec: tylko się na bałyku zsunąć w
wąwozik, skoczyć przez strugę, a potem po roli, po zagonach, na prze-
łaj. Schylając się i napełniając taczki leci myślami, skacze jak łasica,
wyczuwa już prawie ból, gdy boso biec będzie po ścierniach zarosłych
drobną tarniną i jeżynami... Te ostre kolki kłują nie tylko jej nogi, ale
przebijają serce. Dopada chaty, odmyka zasuwę drewnianym kluczem,
bije jej na twarz ciepło i zaduch izby spina się do kolebki... Zbije ją
Walek, gdy przyjdzie do chaty, skatuje a to i cóż: to tam już potem...
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
71
Skoro jednak Walek wynurzy się ze mgły, ogarnia ją lęk jego pię-
ści. Znowu się modli pokornie, aczkolwiek wie, że jej ten zbój nie pu-
ści.
Ady tam dziewucha może uświerkła...
Nie odpowiedział nic, zrzucił z ramion szelkę od taczek, zbliżył się
do żony i wskazał ruchem głowy palik, do którego muszą dziś doko-
pać. Potem ujął za rydel i zaczął raz za razem narzucać szlam na swoje
taczki. Robi to zapamiętale, szybko, co tchu. Narzuciwszy pełne taczki,
popchnął je, biegnąc cwałem, i rzekł na odchodnym:
Pchaj i ty swoje, próżniaku...
Pojęła to łaskawe ustępstwo na rzecz jej miłości, tę grubiańską do-
broć, tę twardą i surową jakby pieszczotę, bo jeśli narzucają ziemię
oboje, robotę skończyć można daleko prędzej. Naśladowała teraz szyb-
kie i skwapliwe jego ruchy jak małpa, narzucała błoto cztery razy szyb-
ciej już nie mięśniami, nie z chłopską rozważną ekonomią wysiłku,
ale mocą nerwów.
W piersiach jej rzężało, pod powiekami migały jaskrawe kolory,
mdliło w piersiach i leciały z oczu łzy gorzkie, grube, łzy bezmyślnego
bólu w ten gnój zimny i cuchnący. Co wbije w ziemię rydel, to spoj-
rzy, czy do palika daleko; gdy ładunek gotowy, chwyta taczki i biegnie
w dyrdy , naśladując chłopa.
Mgły wspięły się wysoko, zawlekły szuwary i nad szczytem olszyn
murem nieruchomym stoją. Znać w nich drzewa jak plamy nieokreślo-
nej barwy, dziwacznie wielkich kształtów, a nędzarzy biegających w
poprzek rozdołu jak jakieś potwornie ogromne widma.
Głowy ich opadają na piersi, ręce wykonywują ruchy jednostajne,
kadłuby zginają się ku ziemi...
Kółka taczek turkocą i skwierczą, fale podobne do rozcieńczonego
wodą mleka kołyszą się między wzgórzami czarnymi. W głębinie nie-
bios roznieciła się gwiazda wieczorna, płonie drżąc i ciska w poprzek
mroków ubogie swoje światełko.
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
72
ELEGIA
Upodobania nasze (mówię o upodobaniach ludzi wielkich) trudne
bywają częstokroć do wytłomaczenia. Ja na przykład namiętnie lubię
przepędzać poranki na chórze naszego kościołka...
Zaledwie rozpocznie się prymaria , wstępuję na kręte schody z
czerwonych cegieł, z których każdą wyżłobiły do połowy liczne poko-
lenia organistów, chodzących tędy Godzien' nie; otwieram małe drzwi i
zawsze życzliwym uśmiechem odpowiadam na takiż uśmiech władcy
chóru, pana Anzelma Wiewiórskiego, postaci znanej i popularnej w
okolicy naszej, jak posąg Kopernika z Krakowskiego Przedmieścia w
Warszawie.
Podczas gdy postać znana jak warszawski posąg Kopernika stwarza
tony dziwne, niesforne, jakby obłąkane, z przyjemnością zapuszczam
oko w ciemną głębię gotycką, pełną szczególnego półmroku, poważną
i, nie wiedzieć czemu, naprowadzającą myśli smutne.
Biały, figlarny promień porannego słońca odchyla niekiedy prze-
mocą kraj kotary z liści lip i kasztanów, osłaniającej wąskie okna, i
wkracza w tę ustroń poświęconą Bogu: rozcina smugi i kłęby niebie-
skiego dymu kadzidła, skacze po zrujnowanej posadzce z piaskowca,
wstępuje ostrożnie na brudne, chropowate, odwiecznym pyłem okryte,
pełne płytkich zagłębień ściany, zagląda w szczeliny ocienione paję-
czynami i wygania mroki wieczyste, co jak stada czarnych płazów wy-
chodzą ze szczelin i uciekają przed nim w wiecznie ciemne kąty ostro-
łuków; jakby ze czcią dotyka marmurowych, kroplami wilgoci zala-
nych tablic pamiątkowych i zdaje się, pogrążony w zadumie głębokiej,
odczytywać imiona mężów zgasłych od dawna...
Ile razy podmuch wiatru wzmoże się, gałęzie sosen, grabów z led-
wie rozwiniętymi listeczkami i różowawe pąki kasztanów kiwają się,
niby zatopione w modlitwie, i kładą na ramach okien. Wówczas spada,
poślizgnąwszy się na gzemsie okna, szatanwiatr. Rozbije się śmiertel-
nie na kamieniach, zawyje z bólu, zepnie na pazury, pragnąc dosięgnąć
okien, a widząc, że nigdzie wyjścia nie ma, chodzi jak złodziej dokoła
filarów, cicho mrucząc, próbuje obrywać chorągwie i zrzucać obrazy
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
73
aż wreszcie poczyna bić głową o ściany, wić się w spazmach, łkając
dzikim, przejmującym płaczem...
Zagłusza go dopiero jęk organów. Do jęku tego przyzwyczajonym
być trzeba. Co do mnie, lubię te posępne, dysonansowe tony, podobne
do głębokich westchnień nieszczęściem udręczonego chłopa, te ni stąd,
ni zowąd w pochód tonów poważnych wpadające wesołe allegra, po-
dobne do śpiewki dziewczyny, która upada pod ciężarem pracy w
skwarne letnie południe.
Oprócz mnie i pana Anzelma obecny jest zawsze na chórze Tomek
czy Szymek kalikancista . Jest to wyrostek mniej więcej dwudzie-
stoletni, mocno ospowaty, z głową w kształcie garnka, porosłą płowym
włosem, który czesze tylko w niedzielę i święta z wystawieniem .
Oczy ma kalikancista bladoniebieskie, patrzące zawsze obojętnie,
w próżnię, po chłopsku. Wiosenną porą ubranie jego składa się z dziw-
nie długiej zgrzebnej koszuli, pod szyją na czerwoną wstążeczkę zwią-
zanej i przepasanej paskiem. Spod koszuli wymykają się spodnie sięga-
jące do kostek. Wielkie, z żółtej skóry chodaki bez cholew dopełniają
reszty jego odzieży.
Tomek czy Szymek jest własnością zarządu parafii. Wychowano
go, nauczono śpiewać godzinki, kalikować, jezdzić z dobrodziejem po
kolędzie i spełniać wszelkie gospodarsko-kościelne obowiązki. Po
nabożeństwie pasa bydło. Pan Wiewiórski zapewniał mię niejednokrot-
nie, że bestyja głos ma dobry dokumentny ...
Kilka dni temu trafiłem na nabożeństwo żałobne, odprawiane nad
trumną młodej dziewczyny, jednej z najładniejszych i najbogatszych
gospodarskich córek, zmarłej niespodziewanie...
Nad przyczyną tej dziwnej śmierci namedytowały się już ciotki i
kumoszki, naszeptały przyjaciółki. Pierwsze i drugie siedziały obecnie
w ławkach i, ocierając mokre od łez twarze, kiwały żałośnie głowami.
Biała, sosnowa, w niebieskie kwiaty pomalowana trumna stała po-
środku kościoła na niskim katafalku, między dwoma szeregami grom-
nic.
Organista wyśpiewał już Dies illa..., wypadało śpiewać Witaj,
Królowo nieba ... a że, jak mi się otwarcie przyznał, nie był w szto-
sie kazał śpiewać kalikanciście. Mrugając figlarnie powiekami, na-
chylił mi się do ucha pan Wiewiórski i szeptał:
Proszę ja pana dobrodzieja, ten, którego tu pan dobrodziej widzi,
nicpoń, zalecał się także do nieboszczki Sroczanki... Ha, ha! A jakże...
Bywało, poślemy go paść bydło jużci bydło w życie, a tego nie ma...
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
74
Gdzie? Z Marynką na zapłociu wyszczerzają do siebie zęby. W zimie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
głowy, omotać sobie pięść włosami i przewlec struchlałą kobietę kawał
drogi albo w zapamiętałości wyrwać z błota rydel i ciąć przez łeb bez
namysłu-zabije czy nie zabije.
Ale nad bojaznią kary góruje niecierpliwa troska, podniecająca aż
do bólu. Chwilami baba zamierza uciec: tylko się na bałyku zsunąć w
wąwozik, skoczyć przez strugę, a potem po roli, po zagonach, na prze-
łaj. Schylając się i napełniając taczki leci myślami, skacze jak łasica,
wyczuwa już prawie ból, gdy boso biec będzie po ścierniach zarosłych
drobną tarniną i jeżynami... Te ostre kolki kłują nie tylko jej nogi, ale
przebijają serce. Dopada chaty, odmyka zasuwę drewnianym kluczem,
bije jej na twarz ciepło i zaduch izby spina się do kolebki... Zbije ją
Walek, gdy przyjdzie do chaty, skatuje a to i cóż: to tam już potem...
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
71
Skoro jednak Walek wynurzy się ze mgły, ogarnia ją lęk jego pię-
ści. Znowu się modli pokornie, aczkolwiek wie, że jej ten zbój nie pu-
ści.
Ady tam dziewucha może uświerkła...
Nie odpowiedział nic, zrzucił z ramion szelkę od taczek, zbliżył się
do żony i wskazał ruchem głowy palik, do którego muszą dziś doko-
pać. Potem ujął za rydel i zaczął raz za razem narzucać szlam na swoje
taczki. Robi to zapamiętale, szybko, co tchu. Narzuciwszy pełne taczki,
popchnął je, biegnąc cwałem, i rzekł na odchodnym:
Pchaj i ty swoje, próżniaku...
Pojęła to łaskawe ustępstwo na rzecz jej miłości, tę grubiańską do-
broć, tę twardą i surową jakby pieszczotę, bo jeśli narzucają ziemię
oboje, robotę skończyć można daleko prędzej. Naśladowała teraz szyb-
kie i skwapliwe jego ruchy jak małpa, narzucała błoto cztery razy szyb-
ciej już nie mięśniami, nie z chłopską rozważną ekonomią wysiłku,
ale mocą nerwów.
W piersiach jej rzężało, pod powiekami migały jaskrawe kolory,
mdliło w piersiach i leciały z oczu łzy gorzkie, grube, łzy bezmyślnego
bólu w ten gnój zimny i cuchnący. Co wbije w ziemię rydel, to spoj-
rzy, czy do palika daleko; gdy ładunek gotowy, chwyta taczki i biegnie
w dyrdy , naśladując chłopa.
Mgły wspięły się wysoko, zawlekły szuwary i nad szczytem olszyn
murem nieruchomym stoją. Znać w nich drzewa jak plamy nieokreślo-
nej barwy, dziwacznie wielkich kształtów, a nędzarzy biegających w
poprzek rozdołu jak jakieś potwornie ogromne widma.
Głowy ich opadają na piersi, ręce wykonywują ruchy jednostajne,
kadłuby zginają się ku ziemi...
Kółka taczek turkocą i skwierczą, fale podobne do rozcieńczonego
wodą mleka kołyszą się między wzgórzami czarnymi. W głębinie nie-
bios roznieciła się gwiazda wieczorna, płonie drżąc i ciska w poprzek
mroków ubogie swoje światełko.
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
72
ELEGIA
Upodobania nasze (mówię o upodobaniach ludzi wielkich) trudne
bywają częstokroć do wytłomaczenia. Ja na przykład namiętnie lubię
przepędzać poranki na chórze naszego kościołka...
Zaledwie rozpocznie się prymaria , wstępuję na kręte schody z
czerwonych cegieł, z których każdą wyżłobiły do połowy liczne poko-
lenia organistów, chodzących tędy Godzien' nie; otwieram małe drzwi i
zawsze życzliwym uśmiechem odpowiadam na takiż uśmiech władcy
chóru, pana Anzelma Wiewiórskiego, postaci znanej i popularnej w
okolicy naszej, jak posąg Kopernika z Krakowskiego Przedmieścia w
Warszawie.
Podczas gdy postać znana jak warszawski posąg Kopernika stwarza
tony dziwne, niesforne, jakby obłąkane, z przyjemnością zapuszczam
oko w ciemną głębię gotycką, pełną szczególnego półmroku, poważną
i, nie wiedzieć czemu, naprowadzającą myśli smutne.
Biały, figlarny promień porannego słońca odchyla niekiedy prze-
mocą kraj kotary z liści lip i kasztanów, osłaniającej wąskie okna, i
wkracza w tę ustroń poświęconą Bogu: rozcina smugi i kłęby niebie-
skiego dymu kadzidła, skacze po zrujnowanej posadzce z piaskowca,
wstępuje ostrożnie na brudne, chropowate, odwiecznym pyłem okryte,
pełne płytkich zagłębień ściany, zagląda w szczeliny ocienione paję-
czynami i wygania mroki wieczyste, co jak stada czarnych płazów wy-
chodzą ze szczelin i uciekają przed nim w wiecznie ciemne kąty ostro-
łuków; jakby ze czcią dotyka marmurowych, kroplami wilgoci zala-
nych tablic pamiątkowych i zdaje się, pogrążony w zadumie głębokiej,
odczytywać imiona mężów zgasłych od dawna...
Ile razy podmuch wiatru wzmoże się, gałęzie sosen, grabów z led-
wie rozwiniętymi listeczkami i różowawe pąki kasztanów kiwają się,
niby zatopione w modlitwie, i kładą na ramach okien. Wówczas spada,
poślizgnąwszy się na gzemsie okna, szatanwiatr. Rozbije się śmiertel-
nie na kamieniach, zawyje z bólu, zepnie na pazury, pragnąc dosięgnąć
okien, a widząc, że nigdzie wyjścia nie ma, chodzi jak złodziej dokoła
filarów, cicho mrucząc, próbuje obrywać chorągwie i zrzucać obrazy
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
73
aż wreszcie poczyna bić głową o ściany, wić się w spazmach, łkając
dzikim, przejmującym płaczem...
Zagłusza go dopiero jęk organów. Do jęku tego przyzwyczajonym
być trzeba. Co do mnie, lubię te posępne, dysonansowe tony, podobne
do głębokich westchnień nieszczęściem udręczonego chłopa, te ni stąd,
ni zowąd w pochód tonów poważnych wpadające wesołe allegra, po-
dobne do śpiewki dziewczyny, która upada pod ciężarem pracy w
skwarne letnie południe.
Oprócz mnie i pana Anzelma obecny jest zawsze na chórze Tomek
czy Szymek kalikancista . Jest to wyrostek mniej więcej dwudzie-
stoletni, mocno ospowaty, z głową w kształcie garnka, porosłą płowym
włosem, który czesze tylko w niedzielę i święta z wystawieniem .
Oczy ma kalikancista bladoniebieskie, patrzące zawsze obojętnie,
w próżnię, po chłopsku. Wiosenną porą ubranie jego składa się z dziw-
nie długiej zgrzebnej koszuli, pod szyją na czerwoną wstążeczkę zwią-
zanej i przepasanej paskiem. Spod koszuli wymykają się spodnie sięga-
jące do kostek. Wielkie, z żółtej skóry chodaki bez cholew dopełniają
reszty jego odzieży.
Tomek czy Szymek jest własnością zarządu parafii. Wychowano
go, nauczono śpiewać godzinki, kalikować, jezdzić z dobrodziejem po
kolędzie i spełniać wszelkie gospodarsko-kościelne obowiązki. Po
nabożeństwie pasa bydło. Pan Wiewiórski zapewniał mię niejednokrot-
nie, że bestyja głos ma dobry dokumentny ...
Kilka dni temu trafiłem na nabożeństwo żałobne, odprawiane nad
trumną młodej dziewczyny, jednej z najładniejszych i najbogatszych
gospodarskich córek, zmarłej niespodziewanie...
Nad przyczyną tej dziwnej śmierci namedytowały się już ciotki i
kumoszki, naszeptały przyjaciółki. Pierwsze i drugie siedziały obecnie
w ławkach i, ocierając mokre od łez twarze, kiwały żałośnie głowami.
Biała, sosnowa, w niebieskie kwiaty pomalowana trumna stała po-
środku kościoła na niskim katafalku, między dwoma szeregami grom-
nic.
Organista wyśpiewał już Dies illa..., wypadało śpiewać Witaj,
Królowo nieba ... a że, jak mi się otwarcie przyznał, nie był w szto-
sie kazał śpiewać kalikanciście. Mrugając figlarnie powiekami, na-
chylił mi się do ucha pan Wiewiórski i szeptał:
Proszę ja pana dobrodzieja, ten, którego tu pan dobrodziej widzi,
nicpoń, zalecał się także do nieboszczki Sroczanki... Ha, ha! A jakże...
Bywało, poślemy go paść bydło jużci bydło w życie, a tego nie ma...
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
74
Gdzie? Z Marynką na zapłociu wyszczerzają do siebie zęby. W zimie [ Pobierz całość w formacie PDF ]