[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wyjeżdża z Dublina na weekend, i nawet nie zadał sobie trudu,
żeby to sprawdzić.
Ale jak miał się wykręcić od pracy dla nich w ciągu tygodnia?
Ostatnio organizowali coraz większe skoki i Kev zaczynał
odchodzić od zmysłów ze strachu. Kilka razy Głupol zwrócił
mu uwagę, żeby nie był taki spięty, gdyż przypomina
tchórzliwego oszusta w kiczowatym czarno-białym filmie. Ale
Głupolowi, który w ogóle nie miał nerwów, dobrze było mówić.
Innym opanowanie nie przychodziło tak łatwo. Na widok
policjanta pod Kevinem uginały się kolana. A ilekroć stanął
przy nim jakiś roślejszy mężczyzna, zrywał się na równe nogi.
Najdziwniejsze było to, że nie dręczyły go wyrzuty sumienia z
powodu łamania zasad religii. Regularnie chodził do kościoła, a
w czasie świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy
przystępował do komunii. W przekonaniu Kevina Bóg wiedział,
że jego postępowanie nie jest grzeszne. Nie uszkodził ciała
blizniego ani nie dopuścił się innego równie poważnego
występku. Ubolewał nad tym, że nie potrafi w samotności
rozmawiać z Bogiem, tak jak powinien, i nie umie formułować
pytań płynących z głębi serca. A przecież tylko u Boga mógł
szukać rady. Ludzie byli zdecydowani w poglądach na temat
tego, co można, a co jest zakazane - szczególnie odnośnie do
tego ostatniego. Nie mieliby wątpliwości, że jedynym słusznym
rozwiązaniem dla Kevina Kennedy'ego jest niezwłoczne
wyrwanie się spod wpływów gangu i zaprzestanie kryminalnej
działalności.
RS
119
Tylko centymetry dzieliły go teraz od miłej twarzy biednego
Mikeya, który jest portierem w banku i może zostać zastrzelony
podczas napadu. Kevinowi, pracownikowi służby
bezpieczeństwa, taki los nie zagrażał. Został przecież
najlepszym kumplem członków przestępczej bandy, która
ograbiła z urządzeń sanitarnych miejsce jego pracy. Mikey
Burns uśmiechał się przez sen, śniąc być może o sztuczkach z
pudełkiem zapałek i monetą. A to był on, Kev Kennedy, który
prowadził uciekający furgon, stał na czatach i przepakowywał
skradziony towar. Gdy obserwował pogrążająca się w mroku
okolicę, poczuł do siebie odrazę. Był samotny, czuł się winny i
dręczyły go straszliwe wyrzuty sumienia.
Ojciec zakomunikował mu po wysłuchaniu wiadomości, że
Red zamierza przyprowadzić do domu podczas weekendu córkę
pewnego farmera. Zapowiedział, że wszyscy mają być w butach,
przyzwoicie się wyrażać, przełożyć masło na talerz i przelać
mleko do dzbanka. Oświadczył też, że Bart równie dobrze może
wstąpić do zakonu franciszkanów, chodzić w sandałach i nosić
worek na jałmużnę, skoro i tak przeznacza swój udział w
zyskach na działalność charytatywną. Jeśli nie wykopuje w
ogrodzie naparstnicy, pietrasznika czy innych uprawianych
przez panią Hickey ziół, to pomaga obsługiwać klientów ledwie
trzymającej się na nogach pani Ryan, a od żadnej z nich nie
bierze ani pensa zapłaty. Wyraził zdziwienie, że Bart nie
poszedł jeszcze do sklepu Fitzgeraldów i nie spytał, czy nie
potrzebują kogoś, kto by przez kilka dni w tygodniu pracował
dla nich za darmo. Kev milczał, nie wiedząc, co powiedzieć.
Dłubał w ciastku i myślał o tym, jak różni są ludzie. Oto Głupol,
człowiek o twarzy tak samo miłej i szczerej jak twarz Barta,
organizował przerzut kuchenek mikrofalowych z jednej
hurtowni do drugiej według planu bazującego na ludzkiej
łatwowierności. Scenariusz przewidywał udział Neda -
mężczyzny o najmniej rzucającym się w oczy wyglądzie - który
z plikiem papierów miał wejść do magazynu i udawać, że coś
RS
120
sprawdza. Bart Kennedy zaś, o wzbudzającej zaufanie
powierzchowności, podobnie jak Głupol, pracował w ogrodzie
Judy Hickey i pomagał matce Celii trzymać się prosto na
nogach za barem  U Ryana".  Boże, w jak dwóch skrajnie
różnych światach się poruszam" - uświadomił sobie Kev,
wzdrygając się na myśl o grożącym mu niebezpieczeństwie.
- Nie wybierasz się dzisiaj do pubu? - spytał ojciec.
- Nie, jestem zmęczony po całym tygodniu pracy i po długiej
podróży. Pójdę na górę i położę się spać.
Ojciec pokręcił głową.
- Naprawdę ciekaw jestem, co cię sprowadza do domu. Przez
cały czas prawie nic nie robisz i straciłeś zainteresowanie piłką
nożną. Mógłbyś zostać dobrym piłkarzem, gdybyś się trochę
przyłożył do treningu.
- Nigdy nie byłem w tym dobry. Mówisz tak, ponieważ
chciałbyś, żeby twój syn grał w reprezentacji okręgu.
- A zatem po co przyjeżdżasz? Przed czym chcesz uciec?... -
Nie zdążył dokończyć zdania, gdy kubek roztrzaskał się na
posadzce w drobny mak. Twarz Kevina stała się kredowobiała.
- Przed czym miałbym uciekać? Co masz na myśli?
- Przemoc w mieście, wszelkie burdy, wałęsające się po
ulicach bandy szubrawców, czy ja wiem, co jeszcze? Zwietnie
zarabiasz i zawsze jesteś dla mnie bardzo hojny, zostawiając
kilka funtów... ale młody człowiek w twoim wieku powinien
być żądny różnych rozrywek, nie sądzisz?
- Sam nie wiem, tato. Nigdy nie byłem w niczym naprawdę
dobry - ani w grze w piłkę nożną, ani w umiejętności
korzystania z rozrywek. - Głos Kevina zabrzmiał bardzo ponuro.
- Czyż nie masz przyzwoitej pracy w jednym z
najokazalszych gmachów w kraju i nie zarabiasz na swoje
utrzymanie? Nie mogę tego powiedzieć o dwóch twoich
braciach. Wspaniałych mam z nich pomocników, szkoda gadać!
Jeden chodzi po okolicy niczym Martin de Porres i okrywa
swoim płaszczem wszystkich napotkanych biedaków, a drugi to
RS
121
dandys z rudą czupryną - aż dziw bierze, że zostały mu jeszcze
jakieś włosy na głowie, bo bez przerwy je czesze, i że lustra, w
których się wiecznie przegląda, nie rozpadły się na kawałki. Ty
jesteś najlepszy z moich synów, Kev. Nie zmarnuj swojego
życia.
Kev Kennedy bez słowa poszedł na górę, położył się do łóżka
i wsłuchiwał w ospały ruch za oknem - za małym oknem nad
sklepem, które wychodziło na ulicę.
Okazało się, że dziewczyna Reda ma przyjść z wizytą
nazajutrz. Wszyscy zabrali się do porządków, żeby doprowadzić
do ładu pokój na zapleczu. Filiżanki zastąpiły kubki, na stole
pojawił się czysty obrus, chleb został pokrajany na desce, a
potem ułożony na talerzu, żeby nie było okruszyn. Bracia
przynieśli ze sklepu szynkę, pomidory, butelkę sosu do sałatek,
a Red ugotował na twardo trzy jajka.
- A to dopiero uczta! Dziewczyna natychmiast cię poślubi -
orzekł Bart, gdy brat spoglądał w stronę działu z mrożoną
żywnością, zastanawiając się, czy nie wziąć jeszcze tortu
lodowego.
- Przestań się śmiać. Lepiej rozejrzyj się po pokoju, tak jak
gdybyś go widział po raz pierwszy.
Red tym razem był wyjątkowo zdenerwowany. Panna miała
na imię Majella, była jedynaczką i przywykła do znacznie
lepszych manier, niż te, którymi trzej bracia Kennedy wraz z
ojcem mogli się wykazać. Nawet gdyby się bardzo starali. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rafalstec.xlx.pl