[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rania, żeby odnalezć Larissę. Rzeczywiście planował złożyć u jej stóp
prawdę, całą prawdę. Ale nie miał wielkiej nadziei, że to coś zmieni, poza
oczyszczeniem własnego sumienia. A teraz, po upływie tygodnia, nie miał
już prawie nadziei, że ją kiedykolwiek zobaczy.
Nie sądził, żeby osobiście wróciła po rzeczy, które tutaj zostawiła, li-
czył jednak, że przynajmniej ktoś, choćby to był służący, zjawi się po nie.
Ale nie przysłała nikogo po swoją biżuterię. Nadal też nie znała miejsca,
gdzie został złożony jej dobytek. Gdyby zażądała jednego czy drugiego,
pojawiłby się ktoś, kogo mógłby śledzić i kto by go naprowadził na jej
trop, ale nikt się nie pojawił.
Przeszukano hotele i zajazdy. Jego ludzie przeczesali całe miasto i stale
obserwowali biuro Ascota. Statek, którym wrócił do Anglii, stał nadal w
porcie, czekając na pozwolenie wpłynięcia do doku, więc przynajmniej
było wiadomo, że George jest nadal w kraju. Ale brakowało klucza, który
naprowadziłby na ślad jego rodziny.
Jonathan najwyrazniej znudził się czekaniem na odpowiedz na swoje
ostatnie pytanie. Westchnął więc i powiedział:
- Muszę ci coś wyznać.
Vincent nastroszył się.
- Nie rób tego. Nie mam nastroju do wysłuchiwania zwierzeń.
- Tym gorzej - żachnął się Jonathan. - Ponieważ i tak będziesz musiał
wysłuchać, czy chcesz tego, czy nie. Przyszedłem do ciebie, żebyś mi zna-
lazł Nimfą, nie tylko dlatego, że pragnę mieć ten obraz na własność. Jest
wielu innych, których mógłbym zatrudnić, i to za znacznie niższe honora-
rium. Lubię cię, Vincent, podoba mi się twój styl, podoba mi się, iż nigdy
nie próbowałeś się podlizywać i przymilać, żeby coś ode mnie wyciągnąć,
jak to się dzieje w przypadku większości ludzi, których znam. Jak wiesz,
nie mam przyjaciół, to znaczy prawdziwych przyjaciół.
- Bzdura, gdziekolwiek się pojawiasz, zawsze otacza cię tłum ludzi.
- Większość ich to pijawki - uciął Jonathan z niesmakiem w głosie. -
Nic ich nie obchodzę, podobnie jak to, co czuję. Zależy im jedynie na tym,
żeby wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy z mojej kieszeni. I zawsze tak
było. W końcu urodziłem się bogaty.
- Dlaczego mi to mówisz? - zapytał z pewnym zakłopotaniem Vincent.
Na policzkach Jonathana pojawił się lekki rumieniec, dodał jednak:
- Ponieważ mi zależy, żebyś został moim bliskim przyjacielem, takim
jakiego nigdy nie miałem. A ponieważ nic nie wskazuje na to, by miało do
tego dojść, odwołam się do starego porzekadła, mówiącego, że zwierzenia
stanowią solidną podstawę do nawiązania i rozwijania trwałej przyjazni. A
poza tym ty też, jak się zdaje, nie masz bliskich przyjaciół. Nie mylę się?
Vincent nie widział potrzeby, by temu zaprzeczać:
- Nie.
- A więc...
- Czyżbyś jeszcze nie zauważył, że jestem samotnikiem? - zaznaczył z
naciskiem Vincent.
- Oczywiście, że tak, i to jest jedna z tych cech, które w tobie cenię. A
to, że sam bywam tu i ówdzie, nie znaczy, że to lubię, tylko po prostu je-
stem tak cholernie samotny, iż garnę się do każdego towarzystwa, choćby
to nawet byli pochlebcy, skoro na nic innego nie mogę liczyć.
Vincent czuł się zakłopotany tymi  wyznaniami , i nie dlatego, że Jo-
nathan poczuł nagłą potrzebę wyrzucenia z siebie tego, co go gryzie, ale
dlatego, że jego zwierzenie zabrzmiało o wiele za poufale, a jego treść była
mu nieobca. Nie zdawał sobie sprawy, iż mają ze sobą tak wiele wspólne-
go, że żaden z nich nie potrafił na tyle zaufać drugiej osobie, by zbliżyć się
do niej, że każdy z nich bał się ryzyka odmowy i zranienia przez drugą
osobę.
- Czy już mnie żałujesz? - zapytał z nadzieją w głosie Jonathan.
- Nie.
- Do jasnej cholery...
- Ale z przyjemnością zapraszam cię na kolację.
Wicehrabia roześmiał się.
Rozdział 22
Jak na ironię, o tej samej porze co Vincent Larissa siedziała przed bo-
żonarodzeniową choinką. Ona także była sama i przypominała sobie szcze-
góły ubierania tamtego drzewka. Tutejsze nie należało do niej i nie zacho-
wało się w najlepszym stanie, pociemniało już, miało żałośnie zwisające
gałęzie i całą masę igieł na podłodze. Należało do Applebeesów, dobrych
przyjaciół ojca, którzy dotąd mieszkali w Portsmouth. Po opuszczeniu
miejskiego domu Vincenta ojciec zawiózł ją i Thomasa prosto do nich.
Larissa, pomimo szoku, w jakim była, gdy tu przyjechali, odnotowała
w świadomości fakt, iż nie brała pod uwagę Applebeesów, kiedy cierpiała
katusze, nie wiedząc, dokąd zabrać brata po stracie domu. Przecież powin-
na była o nich pomyśleć  byli naprawdę oddanymi, starymi przyjaciółmi
ojca  przypomniała sobie o nich, gdy już przeprowadzili się do domu Vin-
centa, a także o swoich licznych przyjaciółkach z dzieciństwa w Portsmo-
uth, z których każda przyjęłaby ją z otwartymi ramionami. Ale wtedy było
jej wygodnie zapomnieć o ich istnieniu, z tej prostej przyczyny, że chciała
zostać w domu barona.
Oczywiście choroba Thomasa odegrała decydującą rolę; przynajmniej
tak to wówczas widziała. Lepiej było zaoszczędzić mu długiej podróży do
Portsmouth, zwłaszcza że wciąż jeszcze gorączkował. Ale mogli spróbo-
wać, mogli uszczelnić powóz przed zimnem i wiatrem i przywiezć go tutaj
możliwie prędko, gdyby okazało się to konieczne. Zaofiarowana przez
Vincenta gościna sprawiła, że nie było takiej potrzeby. Natomiast pragnie-
nie Larissy, by lepiej poznać Vincenta, powstrzymywało ją przed rozważa-
niem tych innych możliwości, nawet jeżeli w tamtym czasie nie przyzna-
wała się do tego.
Już prawie od tygodnia mieszkali u Applebeesów. Tyle też czasu po-
trzebowała Larissa, żeby otrząsnąć się po wszystkich przeżyciach. Zwia-
domość, że padła ofiarą spisku, którego celem była zemsta, doszczętnie ją [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rafalstec.xlx.pl