[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Oglądaliśmy go już wielokrotnie, przyjacielu
 odparł tamten chłodno  Zapoznaliśmy się z wszystkimi: od Billa Moreya do Bena
Morelanda,
od Benoît Moreau do Billa Murchisona w ciÄ…gu kilku zaledwie podróży. Inne nazwiska,
ale te same twarze i tak dotarliśmy do Benny Murphiego. Oczywiście z małżonką. To co?
Idziemy?
 Dobra, dobra  westchnął Bill tonem wskazującym na to, że pogodził się z sytuacją.
Zaskoczony i skonsternowany zajściem, Moray ujrzał swoich dziwnych towarzyszy
podróży, jak zabierają podręczny bagaż i idą na tył tuż za gorylami. Co to było to Biuro
Narkotyków? Bill tłumaczył przecież, że handluje urządzeniami precyzyjnymi, zresztą
wcale nie wyglądał na przemytnika narkotyków. Podekscytowany, ruszył za pozostałymi
pasażerami, którzy komentując między sobą wydarzenie, wychodzili na zewnątrz. Jeśli o
lotnisku w Glasgow można powiedzieć, że oszołomiło Moraya, to lotnisko Kennedy'ego
wydało mu się kręgiem piekielnym. A co gorsze, Amerykanie nie rozumieli go i on nie
rozumiał Amerykanów. Wyglądało tak, jakby to nie był ten sam język. Amerykanie z tymi
ich przeklętymi aaah i aaaoooh, a on z tą swoją wymową i z tym swoim akcentem z
Highlands wyglądali na to, że pochodzą z dwóch różnych światów. Moray śledził
przepływ pasażerów, uwierzył w cuda, gdy udało mu się odnalezć walizkę, która została
obejrzana dokładnie przez jakiegoś oficera. Drugiemu z nich, z ledwością udało się
wytłumaczyć, że oczekuje go krewny i że nie przyjechał do Nowego Jorku po to, aby
żebrać, sprzedawać narkotyki czy też kogoś zabić. W końcu znalazł się sam na przystanku
autobusowym,
gdzie stał przez pół godziny zastanawiając się, że skoro kuzynka Ruth nie wyjechała po
niego, to czy może pojechać autobusem i samemu odnalezć adres wuja w Bronx. Jednak,
jak przystało na przyzwoitego Szkota oglądającego każdy grosz przed wydaniem go,
postanowił zaczekać jeszcze pół godziny. I ta minęła. Autobusy odjeżdżały jeden za
drugim, a helikoptery wznosiły się w najbrudniejsze powietrze, jakie kiedykolwiek Moray
oglądał na własne oczy. Moray zdecydował się zadzwonić. Wolał to od zbędnego
wydawania pieniędzy na autobus, zwłaszcza, że miał tylko angielskie pieniądze, a tych w
autobusie zapewne nie chcieliby przyjąć. Właśnie przeczesywał kieszenie w poszukiwaniu
karteczki z adresem i numerem telefonu wuja Thomasa, gdy podjechał do niego samochód
wielki jak krążownik, stanął i z okienka wychyliła się uśmiechnięta twarz Billa
Murchisona (czy też jak go diabli zwali).
 Hej, Moray! Chodz, chłopcze, podrzucimy cię! No dawaj, wchodz! Moray podniósł
walizkę, ale wahał się. Za kierownicą wozu siedział Murzyn o twarzy zbira. Zdecydował
się wsiąść dopiero w chwili, gdy obok twarzy Billa pokazała się twarz Dory.
 Wchodz Moray! Na co czekasz? Tylne drzwi otworzyły się i Moray wszedł do środka
zabierając ze sobą walizkę. Bill przesunął się ustępując mu miejsca.
 Wchodz chłopie! Co, myślałeś już, że jesteśmy bandziorami? Ci z Biura Narkotyków
mylÄ… siÄ™
często jak diabli. Wiesz o tym? Ale raczej... Mówiąc to, Bill wsadził łapę do kieszeni
Moraya, wyciągnął paczkę i pokazał ją Dory bezczelnie się uśmiechając. Moray gapił się
na niego osłupiały.
 Spokojnie chłopcze. Spójrz do prawej kieszeni. Moray włożył rękę do kieszeni kurtki i
wyciągnął z niej drugą identyczną paczkę. Bill odebrał ją cały z siebie zadowolony:
 Doskonale. Zrobiliśmy ich w konia. No, a teraz Moray, odwieziemy cię do domu,
wcześniej jednak, wez to... zapracowałeś na nie w końcu! Moray zobaczył, jak Bill wciska
mu do kieszeni złożony na pół banknot.
 To sto dolców. To od Organizacji, synu. Pamiętaj, żeby trzymać gębę na kłódkę. Dory i
ja chętnie cię zobaczymy któregoś wieczoru gdybyś miał ochotę na trochę nietypowy
wieczór. Masz już nasz numer telefonu w Newark. Zadzwoń do nas, gdy będziesz miał
ochotę na niezłe rżnięcie. Zawsze będziesz mile widziany.
 Słuchajcie, nic z tego nie rozumiem  zaczął mówić wahając się Moray. Dory
przerwała mu.
 Daj sobie spokój, Moray, najdroższy! Tu nie trzeba niczego rozumieć. Gdzie mieszka
ten twój krewny? Moray odczytał adres i czarnuch za kierownicą, który przysłuchiwał się,
skomentował to tym swoim dziwnym akcentem:
 Aaaah, Bronx! Okaaay, zaraz tam będziemy, chłopcze, ty i twoja walizka. Moray
wsadził do kieszeni banknot, który dostał od Billa i pomyślał, że Ameryka to naprawdę
dziwny, dziwny i trudny do zrozumienia kraj...
Rozdział czwarty
Ulica była głośna, wypełniona chaosem. Dom czarny od brudu z ostatnich kilku lat, schody
lepiące się i wyszczerbione. Ale Moray nigdy wcześniej nie widział ani windy, ani
kolorowego telewizora, ani niewidzialnego ogrzewania i nigdy nie miał okazji odkręcić
kranu, z którego pociekłaby gorąca woda. Wuj Thomas, dumny ze swojego bogactwa, był
szczupłym i silnym mężczyzną, o ciemnych oczach i włosach, mówił mieszaną
angielszczyzną składającą się z amerykańskich słówek i szkockich zwrotów. Ciotka Beth
bardzo zaskoczyła Moraya, który oczekiwał kogoś w stylu ciotki Abigail. Tymczasem
ujrzał zgrabną kobietę, zadbaną, wyglądającą o wiele młodziej niż na swoje czterdzieści
pięć lat. Ale największą niespodzianką była kuzyne-czka Ruth, szesnaście lat, przepiękna,
kruczoczarne włosy, identyczne jak Moraya, identyczne oczy w kolorze turkusów i ciało [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rafalstec.xlx.pl