[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Niestety, dziś nie ma śladu ani po nim, ani po istniejącym tu jeszcze w XIX wieku Kolegium
Jezuickim. Ten miły niegdyś zakątek szpeci straszliwie wzniesiony w latach trzydziestych
XX wieku siedmiopiętrowy gmach z szarego betonu...
A na samym placu znajduje się rozległy parking. Zatrzymałem tam samochód,
wysiadłem i rozejrzałem się. Jak pięknie musiało wyglądać to miejsce z kościółkiem
pośrodku, oddzielone od Plant murem obronnym, z gotyckimi kamieniczkami zamiast
koszmarków nowoczesnej myśli architektonicznej...
Spojrzałem na siedmiopiętrową kamienicę, górującą nad okolicznymi zabytkowymi
budowlami.
- Gdyby tak zburzyć cztery najwyższe pięta, przebudować elewację... - rozmarzyłem
się. - Tylko skąd wziąć kilkadziesiąt milionów złotych potrzebnych na tę operację?
Może kiedyś znajdą się ludzie wrażliwi i ofiarni, którzy w imię wyższych racji
estetycznych zechcą zająć się tym problemem... Przebudować gmach. W dwóch innych,
wzniesionych na początku wieku, wystarczyłoby zmienić elewację. Wyrzucić stąd parking,
zmienić nawierzchnię chodników, rozkopać środek placu, zbadać kryjące się w ziemi relikty
kościoła, zaznaczyć je na powierzchni w postaci niskich murków kamiennych, tak jak to
zrobiono na placu farnym w Lublinie... I odpychająca pustynia stanie się znowu uroczym
zakątkiem, gdzie turyści będą mogli odpocząć przy szklance herbaty...
Ruszyłem ulicą Szczepańską w stronę rynku i po chwili stanąłem pod kamienicą
należącą kiedyś do Solfy. Zatrzymałem się i długo patrzyłem w zabite dechami okna, pokrytą
liszajami elewację, zaspawaną bramę...
Wyjąłem telefon komórkowy i wystukałem numer pana Tomasza.
- Stoję przed kamienicą Solfy - zameldowałem.
- Brawo. Jak to wygląda?
- Wysiedlono mieszkańców, ale z remontem chyba się nie spieszą. Wszystko totalnie
rozgrzebane.
- Pawełku, jesteś geniuszem. Leć do wojewódzkiego konserwatora zabytków i załatw
zezwolenie na przeszukanie budynku.
- To jutro - powiedziałem. - Dziś już za pózno...
- Faktycznie - zasępił się. - To do jutra.
- Zezwolenie na zbadanie kamienicy - mruknął wojewódzki konserwator zabytków. -
Ale badania nieinwazyjne, tylko pochodzi pan sobie i poogląda?
- Zgadza się - kiwnąłem głową. - Jeśli było tam coś, to zostało już skradzione.
- Rozumiem - kiwnął głową. - Pójdzie z panem nasza pracownica, magister Sylwia.
Jest historykiem architektury.
Kilka minut pózniej ruszyliśmy na oględziny. Pani historyk okazała się być żwawą
staruszką w wieku emerytalnym, ale zachowała dziarskość ruchów nastolatki.
- Sądzi pan, że jacyś szabrownicy dobrali się do skrytki w tym budynku? - zapytała,
widać żywo zainteresowana sprawą.
- Jestem tego niestety prawie pewien...
- Ech, złodziejstwo się pleni. Ostatnio podczas remontu kamienicy przy ulicy Dietla
ktoś ukradł witraż Wyspiańskiego umieszczony nad drzwiami...
- Erozja moralności - westchnąłem. - Nasza komórka, poszukująca skradzionych dzieł
sztuki, w czasach gdy powstała badała jedną sprawę rocznie, czasem jedną na dwa lata. A
teraz nie ma miesiąca, żeby coś poważnego nie wypłynęło...
Otworzyła drzwi w bramie zabranym z biura kluczem i weszliśmy do wnętrza. Sień
szła na przestrzał. Drzwi po lewej stronie prowadziły do pomieszczeń mieszkalnych.
Popatrzyłem na sufit pokryty pęknięciami.
- Zapowiada się gruntowny remont - zauważyłem. - Chyba sama konstrukcja jest
naruszona.
- To prawda. Ale fundamenty udało się ustabilizować. Kamienica jest wystawiona na
sprzedaż za zupełnie śmieszne pieniądze... Dwa miliony złotych... Jest tylko jeden warunek:
nowy właściciel musi poddać budynek generalnemu remontowi... A to odstrasza.
Dwa miliony złotych to dla niej śmieszne pieniądze!? Z drugiej strony... Trzy piętra,
długi budynek ciągnący się w głąb podwórza, gdyby zrobić remont, zaadaptować poddasze,
można by tu urządzić z osiem mieszkań... Poczułem przez chwilę ukłucie żalu. Gdybym miał
taką kwotę...
I pewnie ze cztery razy tyle na remont - podpowiedział mi rozum. I już nie było mi
tak strasznie żal, jak przed chwilą.
Na parterze w dawnych czasach znajdował się pewnie warsztat rzemieślniczy. Kilka
izb, grube mury mogły pamiętać XIV stulecie. Tu sklepienia były w lepszym stanie. Za to
schody na piętro wyglądały tragicznie.
- Może pani tu zostanie? - spróbowałem spróchniałego stopnia nogą. Zatrzeszczał i
ugiął się lekko.
- Furda, młody człowieku. Nie mam stu lat. Naprzód!
Wspięliśmy się na pierwsze piętro. Popękane ściany, strop, wykonany pierwotnie z
grubych belek, częściowo runął. Nad nami widać było drugie piętro, a przez dziury w suficie
część konstrukcji dachu.
- No, nie dziwię się, że nikt tego nie chce kupić - mruknąłem. - Wystarczy klasnąć w
dłonie i wszystko może siąść...
- Bzdury - klasnęła głośno. - Ratowaliśmy już budynki w gorszym stanie niż ten. Co z
tego, że belki się łamią? Ważne, że mury w dobrym stanie. Solidna szesnastowieczna cegła,
zaprawa z dobrze lasowanego wapna. Ten dom przetrwa tysiąc lat.
Nie podzielałem jej optymizmu. W tych pomieszczeniach zachowało się nawet nieco
mebli, przeważnie resztki meblościanek z lat siedemdziesiątych. Płyta pilśniowa pod
wpływem wilgoci wypaczyła się paskudnie. Jeszcze jedne schody. Tym razem po moich
długich namowach pani architekt została na parterze. Zbadałem piętro na ile się dało, staranie
unikając zarwanych partii podłogi.
Zadzwonił telefon. Szef.
- I jak idą poszukiwania? - zapytał.
- Tragicznie - odparłem. - Kamienica przypomina wewnątrz ser szwajcarski.
Wszystko się wali.
- Czy są jakieś ślady zamurowanej niszy albo czegoś podobnego? Sarkofag to nie
szpilka...
- Nic tu nie widzę. Zciany chyba trochę za cienkie, by mogły tu być skrytki...
- Zajrzyj jeszcze na strych i do piwnic. A potem jedz do Wrocławia.
Ze strychu nie zostało dużo, co więcej, nie bardzo wiedziałem, jak się tam dostać...
Wyjeżdżając do Krakowa, nie przewidziałem konieczności użycia sprzętu alpinistycznego,
więc całe wyposażenie zostało w Warszawie... Po dłuższym myszkowaniu trafiłem na starą,
rozeschniętą drabinę. Przystawiłem ją do jednej z dziur i drżąc ze zdenerwowania wdrapałem
się na górę. W dziurach dachu gwizdał wiatr. Tu także nie było nic ciekawego. Zlazłem
ostrożnie na parter. Ze strachu i z wysiłku trzęsły mi się kolana.
- Chciałbym jeszcze rzucić okiem na piwnice - poprosiłem. - Jak sprawdzać, to już
wszystko.
- Za mną, młody człowieku.
Zejście do lochów umieszczono dość nietypowo, wchodziło się do nich mianowicie z
miniaturowego podwórza. Zeszliśmy po pokruszonych ceglanych stopniach. Piwnice jednak
należało wykluczyć od razu. W powietrzu unosił się intensywny zapach pleśni, a podłogę
pokrywała warstewka wody. Zbyt mokro, by zamurowany tu egipski sarkofag mógł przetrwać
400 lat... Zajrzałem jeszcze do budynku stojącego na podwórzu. Jednak i on mnie
rozczarował. Po rodzaju użytej cegły można było poznać, że pochodzi z XIX lub XX wieku.
- Nie uda się tym razem, to następnym - pocieszała mnie pani Sylwia.
Nie było rady. Wsiadłem do wehikułu i ruszyłem w daleką drogę do Wrocławia -
kolejnego miasta, w którym mieszkał Benedykt Solfa.
ROZDZIAA PITY
BUSZUJ WE WROCAAWIU " ZBURZONE KANONIE " MUMIA
NA STRYCHU PEANYM MAKABRY " BARIERA PSYCHOLOGICZNA
" CO MO%7łNA ZROBI Z MUMI
Dojechałem do Wrocławia wczesnym popołudniem. Niestety, zadanie moje,
początkowo wyglądające prosto, okazało się dużo bardziej złożone niż mogłem przypuszczać.
W Archiwum Państwowym na pytanie o miejsce zamieszkania Benedykta Solfy rozłożono
tylko bezradnie ręce. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl rafalstec.xlx.pl
Niestety, dziś nie ma śladu ani po nim, ani po istniejącym tu jeszcze w XIX wieku Kolegium
Jezuickim. Ten miły niegdyś zakątek szpeci straszliwie wzniesiony w latach trzydziestych
XX wieku siedmiopiętrowy gmach z szarego betonu...
A na samym placu znajduje się rozległy parking. Zatrzymałem tam samochód,
wysiadłem i rozejrzałem się. Jak pięknie musiało wyglądać to miejsce z kościółkiem
pośrodku, oddzielone od Plant murem obronnym, z gotyckimi kamieniczkami zamiast
koszmarków nowoczesnej myśli architektonicznej...
Spojrzałem na siedmiopiętrową kamienicę, górującą nad okolicznymi zabytkowymi
budowlami.
- Gdyby tak zburzyć cztery najwyższe pięta, przebudować elewację... - rozmarzyłem
się. - Tylko skąd wziąć kilkadziesiąt milionów złotych potrzebnych na tę operację?
Może kiedyś znajdą się ludzie wrażliwi i ofiarni, którzy w imię wyższych racji
estetycznych zechcą zająć się tym problemem... Przebudować gmach. W dwóch innych,
wzniesionych na początku wieku, wystarczyłoby zmienić elewację. Wyrzucić stąd parking,
zmienić nawierzchnię chodników, rozkopać środek placu, zbadać kryjące się w ziemi relikty
kościoła, zaznaczyć je na powierzchni w postaci niskich murków kamiennych, tak jak to
zrobiono na placu farnym w Lublinie... I odpychająca pustynia stanie się znowu uroczym
zakątkiem, gdzie turyści będą mogli odpocząć przy szklance herbaty...
Ruszyłem ulicą Szczepańską w stronę rynku i po chwili stanąłem pod kamienicą
należącą kiedyś do Solfy. Zatrzymałem się i długo patrzyłem w zabite dechami okna, pokrytą
liszajami elewację, zaspawaną bramę...
Wyjąłem telefon komórkowy i wystukałem numer pana Tomasza.
- Stoję przed kamienicą Solfy - zameldowałem.
- Brawo. Jak to wygląda?
- Wysiedlono mieszkańców, ale z remontem chyba się nie spieszą. Wszystko totalnie
rozgrzebane.
- Pawełku, jesteś geniuszem. Leć do wojewódzkiego konserwatora zabytków i załatw
zezwolenie na przeszukanie budynku.
- To jutro - powiedziałem. - Dziś już za pózno...
- Faktycznie - zasępił się. - To do jutra.
- Zezwolenie na zbadanie kamienicy - mruknął wojewódzki konserwator zabytków. -
Ale badania nieinwazyjne, tylko pochodzi pan sobie i poogląda?
- Zgadza się - kiwnąłem głową. - Jeśli było tam coś, to zostało już skradzione.
- Rozumiem - kiwnął głową. - Pójdzie z panem nasza pracownica, magister Sylwia.
Jest historykiem architektury.
Kilka minut pózniej ruszyliśmy na oględziny. Pani historyk okazała się być żwawą
staruszką w wieku emerytalnym, ale zachowała dziarskość ruchów nastolatki.
- Sądzi pan, że jacyś szabrownicy dobrali się do skrytki w tym budynku? - zapytała,
widać żywo zainteresowana sprawą.
- Jestem tego niestety prawie pewien...
- Ech, złodziejstwo się pleni. Ostatnio podczas remontu kamienicy przy ulicy Dietla
ktoś ukradł witraż Wyspiańskiego umieszczony nad drzwiami...
- Erozja moralności - westchnąłem. - Nasza komórka, poszukująca skradzionych dzieł
sztuki, w czasach gdy powstała badała jedną sprawę rocznie, czasem jedną na dwa lata. A
teraz nie ma miesiąca, żeby coś poważnego nie wypłynęło...
Otworzyła drzwi w bramie zabranym z biura kluczem i weszliśmy do wnętrza. Sień
szła na przestrzał. Drzwi po lewej stronie prowadziły do pomieszczeń mieszkalnych.
Popatrzyłem na sufit pokryty pęknięciami.
- Zapowiada się gruntowny remont - zauważyłem. - Chyba sama konstrukcja jest
naruszona.
- To prawda. Ale fundamenty udało się ustabilizować. Kamienica jest wystawiona na
sprzedaż za zupełnie śmieszne pieniądze... Dwa miliony złotych... Jest tylko jeden warunek:
nowy właściciel musi poddać budynek generalnemu remontowi... A to odstrasza.
Dwa miliony złotych to dla niej śmieszne pieniądze!? Z drugiej strony... Trzy piętra,
długi budynek ciągnący się w głąb podwórza, gdyby zrobić remont, zaadaptować poddasze,
można by tu urządzić z osiem mieszkań... Poczułem przez chwilę ukłucie żalu. Gdybym miał
taką kwotę...
I pewnie ze cztery razy tyle na remont - podpowiedział mi rozum. I już nie było mi
tak strasznie żal, jak przed chwilą.
Na parterze w dawnych czasach znajdował się pewnie warsztat rzemieślniczy. Kilka
izb, grube mury mogły pamiętać XIV stulecie. Tu sklepienia były w lepszym stanie. Za to
schody na piętro wyglądały tragicznie.
- Może pani tu zostanie? - spróbowałem spróchniałego stopnia nogą. Zatrzeszczał i
ugiął się lekko.
- Furda, młody człowieku. Nie mam stu lat. Naprzód!
Wspięliśmy się na pierwsze piętro. Popękane ściany, strop, wykonany pierwotnie z
grubych belek, częściowo runął. Nad nami widać było drugie piętro, a przez dziury w suficie
część konstrukcji dachu.
- No, nie dziwię się, że nikt tego nie chce kupić - mruknąłem. - Wystarczy klasnąć w
dłonie i wszystko może siąść...
- Bzdury - klasnęła głośno. - Ratowaliśmy już budynki w gorszym stanie niż ten. Co z
tego, że belki się łamią? Ważne, że mury w dobrym stanie. Solidna szesnastowieczna cegła,
zaprawa z dobrze lasowanego wapna. Ten dom przetrwa tysiąc lat.
Nie podzielałem jej optymizmu. W tych pomieszczeniach zachowało się nawet nieco
mebli, przeważnie resztki meblościanek z lat siedemdziesiątych. Płyta pilśniowa pod
wpływem wilgoci wypaczyła się paskudnie. Jeszcze jedne schody. Tym razem po moich
długich namowach pani architekt została na parterze. Zbadałem piętro na ile się dało, staranie
unikając zarwanych partii podłogi.
Zadzwonił telefon. Szef.
- I jak idą poszukiwania? - zapytał.
- Tragicznie - odparłem. - Kamienica przypomina wewnątrz ser szwajcarski.
Wszystko się wali.
- Czy są jakieś ślady zamurowanej niszy albo czegoś podobnego? Sarkofag to nie
szpilka...
- Nic tu nie widzę. Zciany chyba trochę za cienkie, by mogły tu być skrytki...
- Zajrzyj jeszcze na strych i do piwnic. A potem jedz do Wrocławia.
Ze strychu nie zostało dużo, co więcej, nie bardzo wiedziałem, jak się tam dostać...
Wyjeżdżając do Krakowa, nie przewidziałem konieczności użycia sprzętu alpinistycznego,
więc całe wyposażenie zostało w Warszawie... Po dłuższym myszkowaniu trafiłem na starą,
rozeschniętą drabinę. Przystawiłem ją do jednej z dziur i drżąc ze zdenerwowania wdrapałem
się na górę. W dziurach dachu gwizdał wiatr. Tu także nie było nic ciekawego. Zlazłem
ostrożnie na parter. Ze strachu i z wysiłku trzęsły mi się kolana.
- Chciałbym jeszcze rzucić okiem na piwnice - poprosiłem. - Jak sprawdzać, to już
wszystko.
- Za mną, młody człowieku.
Zejście do lochów umieszczono dość nietypowo, wchodziło się do nich mianowicie z
miniaturowego podwórza. Zeszliśmy po pokruszonych ceglanych stopniach. Piwnice jednak
należało wykluczyć od razu. W powietrzu unosił się intensywny zapach pleśni, a podłogę
pokrywała warstewka wody. Zbyt mokro, by zamurowany tu egipski sarkofag mógł przetrwać
400 lat... Zajrzałem jeszcze do budynku stojącego na podwórzu. Jednak i on mnie
rozczarował. Po rodzaju użytej cegły można było poznać, że pochodzi z XIX lub XX wieku.
- Nie uda się tym razem, to następnym - pocieszała mnie pani Sylwia.
Nie było rady. Wsiadłem do wehikułu i ruszyłem w daleką drogę do Wrocławia -
kolejnego miasta, w którym mieszkał Benedykt Solfa.
ROZDZIAA PITY
BUSZUJ WE WROCAAWIU " ZBURZONE KANONIE " MUMIA
NA STRYCHU PEANYM MAKABRY " BARIERA PSYCHOLOGICZNA
" CO MO%7łNA ZROBI Z MUMI
Dojechałem do Wrocławia wczesnym popołudniem. Niestety, zadanie moje,
początkowo wyglądające prosto, okazało się dużo bardziej złożone niż mogłem przypuszczać.
W Archiwum Państwowym na pytanie o miejsce zamieszkania Benedykta Solfy rozłożono
tylko bezradnie ręce. [ Pobierz całość w formacie PDF ]