[ Pobierz całość w formacie PDF ]

m³odoSci, gdzie modlitwa by³a tarcz¹ wszystkich cierpieñ, filarem upadaj¹cej duszy - i wes-
tchn¹³, ale teraz zimna nauka i gor¹ce jej ¿¹dze i modlitwê sp³oszy³y, i ³zy wysuszy³y. I roz-
bieraj¹c stan swój szuka³ koniecznie powodu i winy zewn¹trz siebie, szuka³, na kogo by móg³
zwaliæ ciê¿ar przygniataj¹cy go.
- Tak jest - mySli³ sam w sobie - mi³oSæ mog³a uwieñczyæ moj¹ cierpliwoSæ. W nauce nowych
si³ nabra³em, by³em bliski szczêScia, od chwili jak Jego spotka³em, ca³e moje jestestwo zo-
sta³o wzburzone. Tak jest, on przyczyn¹ tej walki Smiertelnej, z której wyjSæ muszê, bo bym
upad³ pod jej brzemieniem.
Po chwili podniós³ g³owê - gdy oto blisko, oparty o Scianê szarego granitu, sta³ wpatruj¹c siê
w niego Kosmopolita.
To nag³e i nieprzewidziane zjawienie siê odrêtwi³o m³odzieñca.
- Szuka³em ciê - rzek³ na koniec - i nigdzie znalexæ nie mog³em. Nie dbaj¹c, i¿ oskar¿ony
jestem o zabójstwo, chodzi³em miêdzy t³umem, czy twego Sladu nie znajdê i oto teraz, kie-
dym rozumia³, i¿ nikt mnie nie spotka, zjawiasz siê?
- Wiedzia³em o tym i dlategom przyszed³, teraz mogê odejSæ.
- O, teraz nie opuScisz mnie. Czy jesteS zwodzicielem, czy prawdziwym mêdrcem, bodajbyS
by³ duchem, nie cz³owiekiem, musisz ze mn¹ mówiæ!
- Wszystko, co byS mi mia³ powiedzieæ - odrzek³ Kosmopolita - wiem zawczasu; za ca³¹ od-
powiedx us³uchaj rady, któr¹ ci podam. Póki pora, unikaj mnie. Palmy, o które siê kusisz, zbyt
wysoko rosn¹ i te lodowce byS przeby³, a nie och³odzi³yby twojego tchnienia. Na ich szczy-
cie chcia³byS siê pi¹æ jeszcze wy¿ej, dok¹d tylko orle skrzyd³a donios¹ - i nigdzie byS nie
znalaz³ pokoju. Póki pora, wróæ siê, zapomnij o mnie.
- Wiêc nazwê ciê oszustem, a ca³¹ twoj¹ w³adzê i m¹droSæ wystêpkiem! Bo jeSli wiesz istot-
nie, jakiS wp³yw wywar³ na mnie i teraz unikasz, to chyba chcia³eS mnie uwieSæ lub w³adza
twoja dalej nie siêga!
- Wiem - odrzek³ spokojnie Kosmopolita - i¿ ten duch niespokojny, prêdzej czy póxniej sam
by siê w tobie obudzi³. Moje spojrzenie roztli³o tylko w tobie te iskry, które wyobraxnia
z wiêksz¹ szkod¹ póxniej by rozpali³a. Ty zewn¹trz siebie szukasz winy, a lêkasz siê spuSciæ
w g³êbiê w³asnej duszy i tam samotnie stoczyæ walkê i uSmierzyæ z³e, które ciê niepokoi...
- Póki ciebie nie widzia³em - rzek³ Sêdziwoj - póty jeszcze mog³em mieæ nadziejê zostania
szczêSliwym; mi³oSæ i nauka starczy³y mi za Swiat. - Po co ¿eS mnie przekona³, ¿e jest Swiat
wy¿szy, o którym w¹tpi³em; stan¹³eS na drodze mej mi³oSci, zniweczy³eS urok nauki, jakem
j¹ dawniej pojmowa³... Dlaczegó¿ broni³eS mnie od niebezpieczeñstw w ten sposób, i¿ obro-
na ta zgubniejsz¹ mi siê sta³a od samego niebezpieczeñstwa...
- Odwieczne prawa, którym podlegam - rzek³ Kosmopo³ita - nakazuj¹ nam rozci¹gaæ opiekê
nad wszystkimi, których tylko dotknie siê ko³o naszej potê¿nej nauki. Tysi¹ce biednych szpe-
raczy pozostawiamy spokojnie, bo ciasny zakres ich poziomego ¿ycia i mySli nie stanie siê
ani dla nich katusz¹, ani dla nas nadziej¹ zyskania wyznawcy. - Lecz s¹ inni, szczêSliwi, któ-
rych dusza staæ siê mo¿e znacz¹c¹ cyfr¹ w ludzkoSci lub nauce, by³oby wystêpkiem opusz-
czaæ ich. GdybyS siê zrozumia³, móg³byS do ich liczby nale¿eæ, st¹d moja nad tob¹ opieka.
Ale ty chcia³byS, aby kilku wyrazami wcieliæ ciê do tajemnic, które spodziewasz siê, ¿e po-
47
siadam, aby potem, jak szaleniec, rozrucaæ z³oto i ogieñ - ¿elazo i zbrodnie, i klejnoty z jed-
nego rogu obfitoSci. - Chcia³byS ma³powaæ OpatrznoSæ i wedle widzimisiê mniema³byS Bosk¹
naSladowaæ w³adzê, a ty byS j¹ tylko zniewa¿a³! Rozumia³byS, ¿e mêdrzec mo¿e byæ potê¿-
nym nie rozumiej¹c odwiecznego porz¹dku!
- Wiêc jeSli widzisz, ¿e b³¹dzê, uka¿ mi powrót na praw¹ drogê! Czy¿ dla mnie nie ma na-
dziei szczêScia? Uka¿ mi, jakbym móg³ siê staæ godnym m¹droSci i zdobyæ j¹. Przecie¿ i ty
jesteS cz³owiekiem, i tyS siê mêdrcem nie rodzi³.
- M¹droSæ i szczêScie! - rzek³ posêpnie Kosmopolita. - Mniemasz, i¿ oboje w jednej piersi
Smiertelnej obraæ mog¹ mieszkanie! - Ty zapomnij o m¹droSci, a idx drog¹ do szczêScia,
mo¿esz byæ jeszcze szczêSliwym. Porzuæ nauki, o które siê kusisz, a które ci tylko hañbê lub
zgryzotê zniszczonego na pró¿no ¿ywota daæ mog¹! I o mnie zapomnij, jak o Snie rannym...
- Nie! to niepodobna! pi¹æ siê tak wysoko i znowu wracaæ, rozpoczynaæ drogê - ha! lepiej
zgin¹æ w pó³ kresu.
Ju¿ teraz ca³e moje jestestwo jest jak spêtane, i le¿ê w tych wiêzach, a setnymi ¿y³ami dusza
moja krwawi siê, jako ramiê owego olbrzyma przykutego do ska³y, który chcia³ ludzkoSci daro-
waæ boski promieñ! - a przecie¿ nie jestem zbrodniarzem! a przecie¿ kochaæ ludzkoSæ i cnotê,
kochaæ s³awê - jest ju¿ cnot¹! - I ja mam teraz ca³e to ¿ycie przesi¹k³e tylu czczymi nadziejami [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rafalstec.xlx.pl